Do ludzi klubu „REKIN”
Poniższe wspomnienia napisali „ludzie firmy” z okazji któregoś tam lecia jej istnienia. Napisali je dla siebie i swoich kolegów, dla utrwalenia ulotnych wspomnień i dla pokazania, nie poprzez oficjalne sprawozdania czy raporty, jak żył klub, jak pamiętają to jego członkowie oraz co i w jaki sposób wpłynęło na to czym są. Ja na ich kształt wpływałem w sposób minimalny. Ograniczyłem się jedynie do niewielkich i oczywistych korekt. Mam nadzieje, że z czasem „pozostali ludzie klubu” , którym czas dotychczas nie pozwolił na napisanie paru słów, zainspirowani tym co poniżej, wkrótce dołączą swoje wspomnienia do tej strony. Będziemy ją aktualizowali każdym nawet najskromniejszym memuarem przez was przysłanym.
Mam też nadzieję zrealizować pomysł połączenia wszystkich wspomnień długą rozmową z Jerzym prowadzoną w taki sposób abyśmy mogli w niej nawiązać do wszystkich, którzy znaleźli się na tych stronach i nie tylko. Czekam.
—-
Michał Rybicki miry@univ.gda.pl
Jest godzina 7.30 Na prawym trawersie Hel. Od paru minut słońce zaczyna powoli wychylać się spoza horyzontu. Na razie nie da się przewidzieć ani pogody ani losu marynarzy i żołnierzy znajdujących się na pokładach obu flot. Świt 28 listopada 1627 roku, flota złożona z sześciu szwedzkich okrętów ciężko manewrując pod południowo wschodni wiatr płynie w kierunku redy Gdańska i polskiej floty. Ciągłe manewry. Bitwa pod Oliwą. „Tigern” – szwedzki okręt admiralski, już zdobyty. Trzeci w linii płynie galeon „Solen”. Abordaż dwa razy mniejszego „Wodnika”, prawie radość Szwedów że zwycięstwa i ukazanie się „Białego Lwa” po stronie wolnej burty. „Solen” jest już bez szans, szyper podkłada ogień w komorze prochowej potężny wybuch i tak, po kilkunastu godzinach manewrów i walki, los, oraz załogi „Wodnika” i „Białego Lwa” zadecydowały o zagładzie wspaniałego, „Solena”. W agonalnym przechyle, pchany południowym wiatrem gubiąc z lewej burty w swoim kilwaterze część ze swoich 38 dział, powoli tonie. Ulf – najemny szwedzki żołnierz, zaraz po wybuchu ugodzony szczątkiem reji pada na reling, zaczepia ubraniem o jego resztki i wpadają do wody już rozdzieleni, on i jego mieszek z klipami. Parę metrów pod wodą spokój. Szczątki opadają na dno. Sakiewka spoczywa na resztkach desek pokładu, które będą się dematerializował przez następne kilkaset lat. Mieszek, klipy i nadzieje z nimi związane leżąc pośród kamieni balastowych, czekają na ………..
- Absolwentka Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektroniki Rok 19xx
„Żusia” – Elżbieta Lasota wspomina ……. przepłynęłam wtedy obojętnie koło czegoś leżącego na dnie, wyglądającego na zgniłą zmiętą torebkę papierową. Zainteresował się tym inny płetwonurek i okazało się, że jest to stary mieszek wypełniony kwadratowymi monetami – klipami. Tak przepłynęło mi koło nosa odkrycie skarbu.
Do „firmy”, czyli Naukowego Koła Badań Podwodnych „Rekin” przy Politechnice Gdańskiej założonego przez Jerzego Janczukowicza trafiłam zachęcona opowiadaniami Leszka Piekutowskiego i Andrzeja Buszy, studiujących tak jak ja na pierwszym roku Wydziału Elektroniki. Nie musieli mnie wiele namawiać, gdyż możliwość prawdziwego nurkowania to było coś szalenie ekscytującego. Jako dziecko bardzo lubiłam zabawę polegającą na nurkowaniu w poszukiwaniu kawałka czerwonej cegły, rzucanej w morze przez mojego tatę.
Szkolenia teoretyczne, zakończone poważnym egzaminem, odbywały się w budynku Budownictwa Wodnego. W czerwcu rozpoczęliśmy zajęcia praktyczne na plaży w Orłowie. Po paru zanurzeniach w płetwach i masce dostąpiłam zaszczytu nurkowania z butlą. Byłam tym bardzo przejęta, ale niełatwo było mi się zanurzyć, gdyż Jerzy, „na wszelki wypadek”, nie dał mi pasa z ołowiem. Wkrótce jednak ocenił, że daję sobie nieźle radę, wyrównano mi własną wyporność solidną porcją ołowiu i całe piękne lato 1966 spędziłam nurkując. Występowałam nawet jako gwiazda filmu telewizyjnego reklamującego Wybrzeże. Nurkowałam przy klifie redłowskim i wynurzałam się z morza pokazując w dłoni wielką bryłę bursztynu, wypożyczoną od jubilera. Było to emocjonujące, bo wszyscy się obawiali, że utopię bursztyn.
Kompromitacją dla mnie okazały się powakacyjne zajęcia na basenie. Wyszło wtedy na jaw, że bez płetw nie potrafię pływać. Na szczęście nie tonęłam, pracowicie w miejscu machając rękami i nogami „pieskiem”. W ciągu zimy 1966/67 zrobiłam jednak spore postępy i w czasie następnego lata zdałam egzamin, w skład, którego wchodziło przepłynięcie jeziora w poprzek.
W roku 1966 mieliśmy obóz w Rewie. Dno zatoki rewskiej, ograniczonej piaszczystą ostrogą od Zatoki Puckiej, wyglądało wówczas jak podmorskie łąki opisywane w ulubionych przeze mnie książkach Verne’a. Ciepłe wody płytkiej zatoki porastał brunatny widlik, zielona trawa morska, listki zanicheli, ramienica, błonice, morszczyn, ale największe wrażenie robiły przyczepione do kamieni na dnie długie, nawet dwumetrowe, wstęgi enteromorphy, zwijające się i falujące do góry półprzezroczyste zielone wstęgi. Pomiędzy tą roślinnością uwijały się jak motylki drobne rybki i wcale się mnie nie bały, gdy bezszelestnie i leciutko (to jest ta przyjemność nurkowania, że jest się tak lekkim!) podpływałam do nich jak ich większa koleżanka.
Oprócz wspaniałych wrażeń podwodnych pozostały też wspomnienia bardziej prozaiczne. Na przykład toalety – zorganizowane w szczerym polu jako doły osłonięte dookoła tylko czerwonym transparentowym płótnem „zwiniętym” z pochodów pierwszomajowych. Inną atrakcją były obiady gotowane przez mojego kolegę z roku. Uwielbiał on kuchnię wysokokaloryczną. Wrzucał do kotła różnorodne zupki w proszku, mieszał to, a na koniec na okrasę dorzucał kostkę margaryny mlecznej. Było to dosyć szczególne. Na szczęście, ponieważ lubił jeść tłusto, sam zgarniał do swojego talerza górną warstwę tej tłustej zawiesiny.
Następne obozy odbywały się na Pojezierzu Drawskim w okolicach Jastrowia, w okolicach Jarosławca i na Mierzei Wiślanej. Najbardziej zapadł mi w pamięć obóz we wsi Brzeźnica niedaleko Bornego – Sulinowa, o którego istnieniu nikt z nas wówczas nie miał pojęcia. Dawały nam jednak do myślenia szlabany na drogach z napisem „Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony. Przebywanie grozi śmiercią” oraz młodzi radzieccy żołnierze przychodzący na miejscowe wiejskie zabawy. W czasie takiej ówczesnej dyskoteki radziecki oficer wystąpił z prośbą, czy studienty nie wyłowiliby pontonu, którzy dzielni oficerowie radzieccy utopili po pijanemu w jeziorze. Trochę plątał się z wyjaśnieniem, gdzie jest to jezioro. Okazało się, że jezioro znajduje się na tajemniczym poligonie za szlabanami. Uzyskaliśmy „propusku” i nasi chłopcy w pełnym rynsztunku płetwonurkowym brodząc po pachy w mule wyciągnęli ponton zmontowany z pustych metalowych beczek. W dowód wdzięczności zostaliśmy zaproszeni do kwatery dowództwa. Zrobiła ona na mnie wielkie wrażenie – niczego takiego wcześniej nie widziałam. Były to baraki zbite byle jak z nieheblowanych desek. Otwory okienne i drzwi wycięte były w ścianach laubzegą, zupełnie przypadkowo w stosunku do biegu desek, które zresztą też nie były w żaden sposób równoległe. Całość wyglądała, jakby była pijana lub budowana przez pijanych cieśli, co było najbardziej prawdopodobne. Wewnątrz ściany wytapetowane były od podłogi (zdaje się, że klepiska) po sufit plakatami sławiącymi Wielką Rewolucję Październikową, Armię Czerwoną i portretami przywódców. Czerwonoarmiejcy zaproponowali płetwonurkom rozegranie meczu w siatkówkę. Nasi grali bardzo zacięcie, bo założyli, że grają o „Wilno i Lwów”. Wyniku meczu nie pamiętam, historii jednak on nie zmienił. Rzucając okiem po poligonie zauważyliśmy za świerkami rakiety. Widząc nasze zaciekawione spojrzenia pozwolono nam tam podejść. Były to makiety rakiet, zbite z desek, z wymalowanymi symbolami amerykańskimi. Dookoła leżały betonowe bomby, którymi bombardowano je z samolotów.
Jerzy załatwił z Rosjanami, że podładują nam powietrzem butle. Trzeba było po to pojechać na tajne lotnisko. Rosyjski dowódca zezwolił pojechać Jerzemu i żenszczinie, czyli mnie. Pamiętam, że jeździliśmy po opuszczonych wsiach, zdumieni ogromem obszaru, poszukując Saszki obsługującego sprężarkę, który poszedł na jabłka w zdziczałym sadzie. Saszka miał fantazję i szczodrze chciał nas obdarować powietrzem, ku naszemu przerażeniu przekraczając znacznie normy wytrzymałości naszych dawno nie atestowanych butli. Był bardzo przyjacielski, opowiadał, jeśli dobrze pamiętam, że służba w wojsku trwa pięć lat. Za kolejną naszą wizytą trzymał się od nas z daleka, ukradkiem tylko szepnął, że został ukarany za kontakty z nami.
Następnego lata, podczas obozu w Jarosławcu, gdzie w okolicy były także poligony, tyle, że polskie, jakoś zabrakło nam funduszy. Dla podreperowania stanu spiżarni, Jerzy wpadł na pomysł, aby ukraść flagę harcerzom obozującym w sąsiedztwie i zażądać jako okupu kiełbasy. Podkradliśmy się pod obóz i któryś z chłopaków cicho skradał się po flagę. Po chwili usłyszeliśmy hałas, krzyki i z ciemności wyłonił się nasz kolega z rękami uniesionymi do góry trzymany na muszce przez absolutnie pijanego wojskowego. Okazało się, że u obozowych kucharek popijał jakiś żołnierz i to on ujął naszego. Naprawdę byliśmy w strachu, bo był tak pijany, że mógł wystrzelić po prostu niechcący, tracąc równowagę. Tylko dzięki dyplomatycznym talentom Jerzego zawdzięczaliśmy to, że w końcu puścił nas wolno.
W czasie tego też obozu spowodowałam wypadek samochodowy. Jerzy pozwolił prowadzić mi Dodge’a. Umiałam trochę sterować jachtem, co wykorzystałam niefortunnie w czasie tej jazdy. Przy jakimś oglądnięciu się do tyłu skręciłam kierownicę i zbliżyłam się niebezpiecznie do rowu. Jerzy usiłować to skorygować, ale ja błyskawicznie przypomniałam sobie, jak się prowadzi jacht, pogłębiłam skręt i zdecydowanie wprowadziłam samochód do rowu. Skrzynia Dodge’a załadowana była butlami z powietrzem, na których siedziało kilka osób. Gdy samochód wyhamował w miękkiej na szczęście ziemi, uderzyłam głową w szybę. Po chwili z ogromnym strachem obróciłam się i zobaczyłam tylko jedną osobę, autostopowiczkę z Końskich, która tak polubiła płetwonurków, że potem nawet chciała u jednego z nich zamieszkać w Gdyni. Otóż ta dziewczyna wisiała przewieszona przez burtę samochodu, przytrzymywana nogą zakleszczoną między butlami. Na jezdni siedział tak zwany Pasibrzuch i śmiał się w głos trzymając pod pachami ogromne bochenki, które wieźliśmy na kolację do obozu. Nie upuścił ich spadając z samochodu. Po chwili spod samochodu wygramoliła się reszta. Na szczęście nikomu nic się nie stało, energicznie wypchnęli samochód na drogę i Jerzy zdecydowanie odstawił mnie od kierownicy.
Tam też, niedaleko Jarosławca, topiłam się i to wcale nie w czasie nurkowania. Skakaliśmy radośnie we wspaniałych sztormowych falach na brzegu. Nagle poczułam, że tracę grunt pod nogami, zniesiona przez prąd wody w pobliże palisady z bali, gdzie fale wymyły dół. Miotana w kipieli, w której w ogóle nie można było pływać, usiłowałam uchwycić się bali, ale nie udawało mi się – były obrośnięte muszelkami i śliskie od wodorostów. Zaczęłam tracić siły. Koledzy, widząc, co się ze mną dzieje, usiłowali przyjść mi z pomocą, wpadali w kipiel i sami mieli problemy z utrzymaniem się na powierzchni. Szczęśliwie jakaś wielka fala przerzuciła mnie ponad palisadą, a po drugiej stronie było już spokojniej i resztką sił dopłynęłam do brzegu. Wyczołgałam się na piasek i z trudem łapałam oddech. Moi ratownicy, Romcio Sapiejewski, Michał „Mike” Dzikowski, Stampy, Kaszub i inni koledzy, wczołgawszy się na pale przesuwali się po nich okrakiem w stronę brzegu wykorzystując krótkie chwile pomiędzy falami przewalającymi się nad nimi. Wyszliśmy z tej przygody szczęśliwie, choć strasznie podrapani omułkami.
Wokół domu Jerzego, podobnie jak i teraz, zawsze stało mnóstwo uruchamianego pracowicie złomu. Wówczas w domu tym zamieszkiwali także jego szacowni rodzice. W czasie dłuższego ich pobytu za granicą w domu praktycznie urządzono wielkie obozowisko i warsztat płetwonurkowo-samochodowy. Na telefon, ze rodzice wracają, Jerzy zarządził gruntowne odgruzowywanie, łącznie z odmalowywaniem wnętrz, myciem okien i skopaniem ogródka, posadzeniem kwiatków i zasianiem rzodkiewki, mimo, że to był koniec lata. Cała firma pracowała okrągłą dobę, ale prawie udało się zatrzeć ślady działalności klubowej w domu.
W pamięci pozostało mi też nurkowanie do wraku skandynawskiego „Solena”, leżącego na dnie Zatoki Gdańskiej na głębokości około 16m. Prowadzono tam badania archeologiczne, przy których pomagaliśmy. Na dnie morskim nad ledwie widocznym zarysem drewnianego okrętu rozpięta była kratownica z lin, która pomagała nanosić na plan położenie fragmentów statku.
Nie udało się odkryć żadnych skarbów, ani najmniejszych śladów po konnicy szwedzkiej, pod którą ponoć załamał się lód w czasie przeprawy przez jezioro Godziszewskie koło Trąbek Wielkich. Jezioro było muliste, nic nie dawało się zidentyfikować w czarnej, gęstej mazi pokrywającej dno, nawet nie wyczuwało się granicy pomiędzy wodą a dnem.
Najważniejsze oprócz nurkowania były oczywiście Dodge – w liczbie mnogiej. Nawet nie wiem, jak Jerzy pozyskiwał je z demobilu. Bez przerwy je naprawiano, składano, przerabiano i malowano. Czasem się jednak psuły, nawet w bardzo odpowiedzialnych momentach. W czasie ślubu naszej koleżanki w Oliwie Dodge stanął na torach tramwajowych. Zawsze jednak nasi dzielni chłopcy pod wodzą Jerzego umieli sobie poradzić. Kiedyś w czasie jakiejś wyprawy zerwała się linka gazu. Wróciliśmy do domu dzięki temu, że Jędrek Haller, zwany przez Jerzego Grubym, siedząc na półotwartej masce samochodu jedną nogę wspierał na filtrze powietrza, a drugą dodawał gazu poruszając przekładniami.
Dodge były dla nas symbolem wolności – mogliśmy dzięki nim dojechać, gdzie tylko się chciało – i gdzie władza pozwoliła. Bardzo cieszyłam się na klubową letnią wyprawę w roku 1967 do Jugosławii. Złożyłam podanie o paszport i przed samym terminem wyjazdu dostałam odmowę wydania paszportu „z innych ważnych względów państwowych”. Zrekompensowałam to sobie po trzydziestu latach, gdy byłam z mężem, który także kiedyś ze mną nurkował w klubie „Rekin”, w Chorwacji. Wynajęliśmy motorówkę i aparaty do nurkowania i nurkowaliśmy na wyspie Pag.
Także do ślubu jechaliśmy Dodge’m, a nawet dwoma. Żółty Dodge ciągnął na sztywnym holu niesprawnego, ale za to białego Dodge’a, w którym jechała młoda para, czyli my – Żusia i Henio. Sentyment do Dodge’a spowodował, że gdy nosząc się z myślą kupienia dużego samochodu (ze względu na liczną rodzinę) zobaczyliśmy w komisie samochodowym nowoczesne wydanie, nic nie przypominające dawnych Dodgów,
ale z napisem „Dodge” – szybko się zdecydowaliśmy.
Dewizą Jerzego, którą nam przekazywał, było: „Nie ma rzeczy niemożliwych”. I to bardzo przydało się w życiu. A oprócz tego było też nurkowanie, wyprawy Dodge’ami, mnóstwo zabawy i nie zawsze cenzuralnych wygłupów. No i było wspaniale!
Elżbieta Lasota
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Technologii Maszyn. Rok19xx
W Klub Płetwonurków „Rekin” zaistniałem w 1957r. Chociaż należy tu natychmiast sprostować, że wtedy było to Naukowe Koło Badań Podwodnych przy Politechnice Gdańskiej, a dzisiejszy prezes klubu nosił godność przewodniczącego bo tytuł prezes jakoś nie pas
ował władzom P.G. i ZSP jako trącający po trosze zapewne burżuazją i kapitalizmem. W nieoficjalnych kontaktach, czyli we własnym gronie nazywaliśmy się „Firma Special Balon of south India”. Kto i kiedy wymyślił tą nazwę nie pamiętam. Przypuszczam, że nazwa zrodziła się podczas jednego z licznych nieoficjalnych „posiedzeń” Zarządu kiedy to oprócz spraw organizacyjnych sprawdzano jakość produktów polskich browarów nucąc przy tym „ W piwnicznej izbie siedzę sam …… „. Na co dzień nazywaliśmy się krótko „FIRMĄ”. Wracając do historii naszych wypraw i wyjazdów to nie sposób nie wspomnieć o pierwszej wyprawie (może za mocno powiedziane) do Wierzycy nad j. Ostrzyckie. Był to rok chyba 1958, lato. Wybraliśmy się tam rowerem, obładowani sprzętem osobistym (płetwy, maski bo o skafandrach nie było wtedy mowy) namiotami …. Swoistym „corps de ballet” całego sprzętu czyli wielkiego, ciężkiego pontonu wojskowego pamiętającego prawdopodobnie czasy Franciszka Józefa (no może ciutek młodszego). Pamiętam, że napompować to bydle było cholernie ciężko a gdy to w końcu się udało i wypłynęliśmy wreszcie na jezioro, to jakieś kilkanaście metrów od brzegu z tego „okrętu” zeszło powietrze i pływanie się zakończyło. Mieliśmy jeszcze „na wyposażeniu” skafander nurka klasycznego, ale nie był ze zrozumiałych względów wtedy używany, za to stanowił doskonałe obciążenie wraz z pontonem naszych rowerów. No, ale mieliśmy wtedy po 20 lat i tylko 60 km do Gdańska. Ta wyprawa, oprócz oczywiście doznań sportowych uświadomiła nam, że bez jakiegokolwiek samochodu nie możemy marzyć o wyjazdach na wyprawy nurkowe bo niemożliwe wozić aparaty pontony i resztę nazwijmy to infra ……….. turystycznej. Nie pamiętam jak odkryliśmy, że w poczciwym (w tym wypadku) PRL – u jest przepis stworzony jakby przede wszystkim na nasze potrzeby. Przepis ten mówił, że każdy pojazd mechaniczny zbędny w państwowym (innych wtedy prawie nie było) przedsiębiorstwie przed skasowaniem, czyli oddaniem na złom może być nieodpłatnie przekazany dla organizacji wyższej użyteczności publicznej, czyli mówiąc normalnym językiem dla klubów sportowych, kół naukowych itd. Trudno o lepsze prawo, zwłaszcza, że państwowe firmy chętnie się pozbywały zbędnych aut gdyż ówczesne zbiornice złomu przyjmowały samochody pocięte na kawałki a tu zjawiają się postrzeleńcy, podpisują kwitki biorą nieboszczyka w komplecie i po kłopocie. Tak się rozpoczęło, trwające kilkanaście lat swoiste eldorado samochodowe. Wspomnę, że w okresie największej „prosperity” Firmy posiadaliśmy na placu, (bo takowy nam przydzieliło miasto) ponad 60 samochodów. Na ten park maszynowy składały się Dodge, Studebackery z drugiej wojny, (Co to były za rarytasy w obecnych czasach w obecnych czasach patrząc z pozycji miłośników starej motoryzacji), Gazy 67B, gazy69. W późniejszych latach pojawiły się Land-Rovery, darowane Polsce przez UNICEF, ale bardzo nie lubiane przez ówczesnych kierowców służby zdrowia, (bo tam trafiły) gdyż nie można było robić machlojek z paliwem, dlatego też posiadane przez nas egzemplarze miały przebiegi po około 60000 km i
popękane bloki silników, bo „zapomniano” w którymś momencie spuścić wodę z auta. Mieliśmy także renault Estafetty, Geolette a nawet śmieciarki Sachsenring. Wrócę jeszcze w dalszej części do samochodów a wspomnę teraz o pierwszej chyba akcji Firmy, czyli szukania i wydobywania złomu z II wojny światowej z jezior mazurskich. Ale do rzeczy. Był to początek lat sześćdziesiątych. Spółdzielnia pracy „Złomowiec” w Gdańsku przeprowadziła akcję rozpoznawczą na Warmii i Mazurach mającą na celu zebranie informacji o zatopionych w jeziorach w czasie działań wojennych czołgach, armatach, samolotach i innym sprzęcie wojskowym. Trzeba tu dodać, że była to ogólnopolska propaganda ówczesnych władz, zbieranie złomu na potrzeby polskiego hutnictwa. Kursowała wtedy taka rymowanka, „miast za miasto iść na ksiuty zbieraj złom dla Nowej Huty”. Na tej to fali „Złomowiec „zebrawszy informacje zlecił „Rekinowi” sprawdzenie ich no i w konsekwencji dalsze wydobywanie złomu z jezior. Pamiętam, że wyruszyliśmy we czterech „Żukiem” „Zlomowca” z kierowcą no i oczywiście kierownikiem, (bo jakże by inaczej) ze zbiornicy złomu. Na sprzęt nurkowy składały się aparaty powietrzne dwubutlowe typu „Ukraina”, płetwy, maski. Zamiast skafandrów, bo skąd je było wziąć wkładało się jedną lub dwie pary kalesonów, flanelowe koszule i własnoręcznie poklejone z gąbki sze… rodzaju pilotki na głowę. Chodziło o zmniejszenie niezbyt przyjemnego pierwszego kontaktu z wodą, (bo polskie jeziora to przecież nie Adriatyk). W takim „kombinezonie” wytrzymywaliśmy pod wodą do 15 minut. Musieliśmy zabawnie wyglądać w tych „gaciowych skafandrach”, ale okoliczna ludność odnosiła się do nas z należytą estymą a zwłaszcza młode pokolenie (ta piękniejsza połowa). Na wieść „przyjechały nurki z Gdańska” otwierały się serca, chaty, stodoły i nie tylko. Zapomniałem jak dotychczas widać podać skład ekipy nurkowej, śpiesznie, więc się poprawiam. Oto ona: Janusz Ciepłucha (obecny prezes Pomorskiego Związku Lekkoatletyki, Zbyszek Janczukowicz (brat obecnego Prezesa REKINA), Andrzej Zbierzchowski i piszący te słowa. W takim to składzie wyruszyliśmy w pierwszych dniach lipca na poszukiwanie złomu i przygód. Trzeba tu dodać a nawet szczególnie podkreślić, że jeżdżenie po Mazurach (na koszt „Zlomowca”) miało całkiem wymierny efekt finansowy. Dostawaliśmy po 100 ówczesnych złotych dziennie na osobę, płatne, co wieczór (po to był kierownik) na wyżywienie i zakwaterowanie. Za kwatery nic nie płaciliśmy, życie na wsi było tanie. Dosyć, że po bliski półtora miesięcznym wojażowaniu każdy z nas zarobił „ na czysto” pensje dyrektora średniego przedsiębiorstwa w tamtych czasach. W jednej zapadłej wiosce (gdzie w miejscowym jeziorku miał być samolot) trafiliśmy do gospodarstwa gdzie gospodyni, jak się potem okazało zubożała szlachcianka zaskoczyła nas aktualnych studentów doskonałą znajomością Gaude Amus ……nie mówiąc o języku francuskim. Tam też potraktowano nas ( jako szczególnych gości) specjalnością tego domu t.z. „śmietanowką” (dla zainteresowanych podaję skład: 1l b. słodkiej świeżej śmietany i ½ litra spirytusu), po którym to napoju mając całkowitą jasność umysłu byliśmy tak jakby „przyspawani” do krzeseł. Wracając do spraw poważnych, czyli do poszukiwania czołgów, samolotów i innego sprzętu wojskowego to osiągnięcia nie były tak imponujące jakby to na początku akcji wyglądało. Na kilkanaście dokładnie sprawdzonych jezior, jeziorek tylko w dwóch znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. W pozostałych utopionych „ fantów wojennych” nigdy nie było a informacje przekazane miejscowej prasie (na apel gdańskiego „Złomowca”) przez rzekomych świadków były wytworem fantazji informatorów, do czego zresztą przyparci do muru się przyznali. Na przykład w harmonogramie poszukiwań była pozycja: „latająca superforteca”, blisko brzegu, przy obniżonym poziomie wody w jeziorze wystaje ogon samolotu. Postrzelony samolot miał lądować na wzgórku nad jeziorem, po czym stoczyć się do wody. Na miejscu okazało się, że na wspomnianym wzgórku nie zmieściłby się nawet szybowiec, (co najwyżej było miejsce na latawiec) a oprócz tego nad samym brzegiem rosły drzewa o grubości tęgiego chłopa. W innym przypadku oczku wodnym (twarde dno) o powierzchni stawu w parku oliwskim miało być 10 czołgów. Oczywista blaga od początku do końca. Ale ….. czyli do rzeczywistych znalezisk. Pierwszy był niemiecki myśliwiec w jeziorze Głębockim blisko granicy z Sowietami. Według relacji naocznego świadka Niemiec spadł na skute lodem jezioro w styczniowe słoneczne a mroźne popołudnie w 1945 r. po krótkiej walce z dwoma „Jakami”. Spadł rozbijając się o lód w drobne kawałki. Jego fragmenty leżały na głębokości około 8 metrów i zrozumiałe na dość dużej powierzchni. Największym mankamentem bardzo utrudniającym poszukiwania było coś w rodzaju kurzawki na dnie jeziora, co sprowadzało widoczność do zera (nie widziało się ręki poprzez maskę). Muszę tu napisać, jak szukaliśmy, czyli co nieco o nazwijmy to technologii eksploracji. Wyglądało to tak: kilkudziesięciu metrowa ……….. obciążona linami była ciągnięta po dnie jeziora we wskazanym akwenie przez dwie łodzie. W przypadku jakiejkolwiek zawady jeden z nas schodził pod wodę i sprawdzał, co jest. Trałowanie z reguły obejmowało powierzchnię jeziora o wiele większą niż to wynikało z informacji i trwało 4 – 5 godzin. Udało się nam wtedy wydobyć jakieś drobne fragmenty samolotu i kawałki czegoś podobnego do kredy, (co było prawie ponad wszelką wątpliwość kośćmi lotnika). Prasa nagłośniła nasze znalezisko, co spowodowało jak dobrze pamiętam interwencję niemieckiego Czerwonego Krzyża (tego z RFN) i zapytanie o dokumenty lotnika. Pytanie czysto retoryczne. Kuriozalny jednakowoż był fakt, że na wyciągniętym przez nas niewielkim zbiorniczku były napisy „US Army” czy „made in USA” już dobrze nie pamiętam. Powstało pytanie, kogo Sowieci zestrzelili, chociaż informator przysiągł, że odróżnia krzyże od gwiazd. Do Głębocka FIRMA przyjeżdżała już „prywatnie” w późniejszych latach i jak wiem w siedzibie klubu REKIN jest więcej fragmentów w/w myśliwca. Drugie nasze trofeum to był JU 188, jeden z nowej generacji samolotów Luftwafe, dwu silnikowy, służył chyba do zwiadów, bo miał za kabiną pilotów słusznej wielkości kamery fotograficzne. Znaleźliśmy go w jeziorze Mamry na wysokości miejscowości Kal w pobliżu Węgorzewa. Samolot leżał raczej można powiedzieć stał jak na lotnisku na głębokości około 15 m. woda w Mamrach, jak na polskie jeziora czysta, więc też widok tego nie małego samolotu (około 16 ton) był niezapomniany. Miałem tę przyjemność i satysfakcję pierwszy zejść pod wodę (wynikało to z kolejki) i stanąć na tylnym poziomym stateczniku. Wyciągnąłem rękę, ale kudy mi było dostać do końca pionowego statecznika (tak to się chyba nazywa nie jest ze mnie spec samolotowy). Historia zatonięcia JU 188 jest dosyć ciekawa i chyba prawdziwa. Według naocznych świadków postrzelony samolot (w jeden z silników) lądował na lodzie, lód nie wytrzymał jego ciężaru i samolot osiadł na dnie, jak na lotnisku. Niemcy mieli pecha, bo trafili akurat na dół podwodnej konfiguracji dna jeziora, gdyż 30 – 40 m do przodu była głębokość 2 – 3 m. z 40 osobowej załogi uratował się ponoć jeden z lotników, który korzystając z tlenowego aparatu wydobył ciała kolegów i zdemolował doszczętnie tablicę nawigacyjną. Według relacji świadków ukrywał się w okolicy do 1947 roku. Reasumując naszą wyprawę po „złote złomowe runo” trzeba stwierdzić, że „Złomowiec” na pewno do całej imprezy srogo dołożył, gdyż wydobyty JU 188 na pewno nie zrekompensował kosztów półtora miesięcznej eksploracji jezior, kosztów wydobycia, ale efekt propagandowy był kolosalny, oto studenci – płetwonurkowie oczyszczają, polskie jeziora z resztek wojny i zasilają polskie huty, więc też kto się ośmieli mówić o kosztach. My bawiliśmy się przy tej okazji wyśmienicie i nie za darmo. Z racji wydobycia JU 188 Węgorzewo stało się naszym ulubionym miejscem wyjazdów w celach rozrywkowych i rekreacyjnych (mimo dystansu od Gdańska ponad 380 km). Do Węgorzewa jeździło się także na wieczory kawalerskie, gdy któregoś ze statecznych członków firmy napadała niewytłumaczalna (z punktu widzenia rozsądnego człowieka) chęć jak to się wtedy mówiło „obabienia się”. Do Węgorzewa jak już wyżej wspomniałem jeździliśmy także w celach li tylko rozrywkowych. Pamiętam taki jeden lipcowy piątek, gdzieś około 65, 66 roku spotkaliśmy się koło domu prezesa i w ciągu paru minut zapadła decyzja: jedziemy do Węgorzewa, cel „Kaprys” to tamtejsza restauracja III kategorii. Wyjechaliśmy w sobotę rano z zamiarem powrotu w niedzielę wieczorem (część z nas już wtedy pracowała). Ale ”Pan Bóg strzela a diabeł kule nosi” – nie przypuszczaliśmy, jakie czekają nas przygody. Wyruszyliśmy w sobotę rano, późnym popołudniem Dodge dotarł do Węgorzewa. Na miejscu dało się słyszeć podejrzane stuki w silniku, ale ponieważ mieliśmy w tym momencie całkiem inne plany, stuki zeszły na plan dalszy ( to chyba pompa wodna). W niedzielny poranek po wydaniu całej kasy oprócz żelaznej kwoty na paliwo i wobec nasilających się hałasów w silniku po krótkiej naradzie zdjęto karter (tak się wtedy mówiło na miskę olejową) i okazało się, że odkręciła się ……… i … odkształciła pokrywę jednego z łożysk korbowodowych. Suma sumarum trzeba było wyjąć jeden tłok i na 5 cylindrach wyruszyliśmy dalej. Podróż trwała około 30 km, po czym na skutek drgań silnika rozleciał się kolejny tłok. Szybki demontaż karteru i głowicy i na 4 cylindrach wyruszyliśmy w drogę do Gdańska. Ale niestety, jak pech to pech, drobny odłamek tłoka dostał się pod jeden z zaworów pozostałych tłoków, zawór się wygiął i w ten prosty sposób z 6 cylindrów zostały nam tylko 3. Wszystkie te perturbacje zajęły sporo czasu i z braku funduszy pracowaliśmy po drodze przy żniwach, aby zrobić na bochen chleba i bańkę mleka. Podróż okaleczonym Dodg’em odbyła się z maksymalną prędkością około 20 km/h a przed każdym wzniesieniem ekipa wysiadała, Prezes trzymał kierownicę i „samo ……” drapał się na górkę. Przy każdej okazji korzystaliśmy z podholowań przez ciężarówki i w taki to kombinowany sposób po tygodniu w dobrych humorach dotarliśmy do Gdańska. Tak to dwudniowa wyprawa przeciągnęła się do tygodnia, przy okazji okazało się (zresztą nie pierwszy raz), że Dodge jest samochodem niezawodnym i nawet na 3 cylindrach jest w stanie jechać nic też dziwnego, że Amerykanie wygrali II wojnę. Mimo całej admiracji dla Dodge’a, dla prawdy historycznej muszę tu napisać, że jeden nie wrócił z zagranicy, został na Węgrzech z rozwalonym silnikiem, ale była to ewidentna wina kolegi mechanika (zresztą absolwenta Politechniki gdańskiej sekcja pojazdów mechanicznych), który doskonale spiepszył kapitalny remont silnika! Remonty, naprawy bieżące naszych aut dokończyliśmy we własnym zakresie ucząc się przy tej okazji sztuki motoryzacyjnej, chociaż zdarzały się niejednokrotnie nazwijmy to „pomyłki” remontowe. Pamiętam, że któregoś rana wyjechaliśmy z prezesem na próbę Dodge’m, w którym wymieniani uprzednio wał napędowy. Dojechaliśmy na wysokość szpitala na początku Sopotu i auto stanęło, silnik pracował, ale nie było napędu. Okazało się, że remontujący zamiast śrub do skręcania wału założył gwoździe (śruby gdzieś się ponoć zapodziały) uważając, że skoro koń „chodzi” na gwoździach to auto także może. W innym przypadku prowizorycznie zamontowane koło kierownicy (także za pomocą gwoździa zostało w rękach Marka Linka przy skręcie z Grunwaldzkiej w Piastowską i Dodge pojechał prosto, na szczęście bez kolizji, na pusty plac, gdzie obecnie stoi Mc Donalds. Oczywiście nie wszystkie naprawy i remonty wykonane w firmie tak wyglądały (przytoczone powyższe zdarzenie należy potraktować jako li tylko „wypadek przy pracy”) – czego dowodem może być, że w okresie całych lat sześćdziesiątych aż do feralnego roku 1974 stale były na chodzie 2 do 3 Dodge’ów. Mieliśmy w swoim gronie dużo zapaleńców, dla których fakt możliwości przejechania się amerykańskim jep’em był frajdą nie lada. Wspomnę tu Witka …………………. alias „Łybko” , który na podr…… ……. pr….. doskrobywał panewki korbowodowe w „pod………” przez siebie silniku dodge’a. Dla niewtajemniczonych trzeba tu wyjaśnić, że pasowanie panewek, w zamontowanym silniku jest zabawą na parę dni, bo to trzeba nałożyć cienką warstwę ………. na łożyska, skręcić korbowód, wyczołgać się z pod auta przekręcić kilka razy korbą, rozkręcić korbowód, poskrobać obydwie półpanewki i od nowa powtórzyć w/w proceder. W miarę przyzwoitą jakość stanowiła 60% przyległości obydwu łożysk do czopa. Dodge miał 6 korbowodów. Ale to wszystko było nic wobec frajdy późniejszych eskapad, latem z położoną szybą np brzegiem morza (przepisy nie zabraniały wjazdu na plażę wyjąwszy oczywiście zatłoczoną już wtedy plażę Grad Hotelu). Obok kierowcy siedziała z reguły jego aktualna sympatia z nogami na leżącej szybie, do tego piękna pogoda, bryzgi wody a „na pace” reszta rozbawionej „szajki”. Jak się do tego ma obecny stan, zamknięte pudło „Grand Cherokee”, Landcruisera” czy innych „cacek” za miliony złotych. Do lasu wjechać nie wolno, na plażę nie wolno zostaje zadymiona dyskoteka (wątpliwa to przyjemność przynajmniej dla mnie). Sezon samochodowy trwał w Firmie okrągły rok, bez względu na ilość minusów na termometrze. Pisząc wyżej o zapaleńcach nie sposób zapomnieć o nieodżałowanej pamięci mgr.inż Stanisławie Kaczorowskim pseudo „Stumphy”, który nota bene niczym nie przypominał filmowego pierwowzoru z Rio Bravo”. „Stumphy” student a potem absolwent Wydziału Elektrycznego P.G. miał w swojej pieczy między innymi „stronę elektryczną” taboru samochodowego Firmy. Składał, rozkładał prądnice startery, aparaty zapłonowe i co najtrudniejsze szukał iskry, która to jak to zwykle bywa „błądziła” po całym aucie miast trzymać się świec zapłonowych. „Stumphy” robił to w sposób perfekcyjny zważywszy na brak jakiegokolwiek zaplecza warsztatu elektrycznego. Można powiedzieć, że „Stumphy” człowiek orkiestra potrafiłby gdyby było trzeba znaleźć prąd w zeschłym badylu. Nasze całoroczne jazdy nie zawsze były po myśli władzom ZSP a tym samym i władzom PG, bo co to za Koło Naukowe, które świątek piątek i niedziela rozbija się amerykańskim demobilem po Gdańsku i okolicach. Jednym z naszych argumentów (i chyba jedynym) był fakt, że sprzęt do nurkowania trochę waży i trudno go dygać na plecach a na wynajęcie transportu nikt nie miał pieniędzy naszymi władzami na czele. Niemniej jednak żeby zadowolić, co nieco zwierzchników i żeby wszystko było „po linii i na bazie” zgodnie z założeniami siły przewodniej, jednej zimy (może było więcej, ale pamiętam tylko jedną) przewodniczący koła zorganizował cykl szkoleń teoretycznych dla członków i sympatyków. Szkolenia odbywały się w salach dydaktycznych Politechniki Gdańskiej, czyli władze odgórne mogły być, chociaż częściowo usatysfakcjonowane. Pamiętam p….. fakty, bo na jednym zebraniu wystąpiłem z tematem „Pojazdy podwodne w świetle osiągnięć kolegów radzieckich” Dostałem jakąś rosyjską książczynę, wybrałem, co celniejsze radzieckie pomysły i ględziłem chyba z pól godziny. Nie pamiętam tych wszystkich sowieckich wynalazków, ale pamiętam, że powszechny aplauz u słuchaczy wywołał opis podwodnego skutera na pedały. Skuter był dwu osobowy, a po dołączeniu przyczepki stawał się podwodnym pojazdem rodzinnym (przyczepka oczywiście dla teściowej, bo to różnie bywa z hakiem holowniczym). Wykonywaliśmy także podwodne prace na rzecz P.G. jednego pięknego lata na zlecenie katedry nauk o ziemi wykonywaliśmy prace badawcze w okolicy Jarosławca. Rzecz polegała na tym, że we wskazanym miejscu wybrzeża wypływaliśmy łodzią w morze na odległość około 1,5 km wracając któryś z kolegów pobierał kilka próbek piasku z dna morza. Praca nie skomplikowana, pogoda tego lata była wręcz śródziemnomorska tak, że można powiedzieć, że były miłe wczasy połączone z niezbyt absorbującą pracą. Nad jakością naszej roboty no i co najważniejsze, stroną merytoryczną przedsięwzięcia czuwał z ramienia katedry dr Wiesław Subotowicz. W całej różnorakiej działalności Firmy był także epizod harcerski a mianowicie któregoś lata (chyba był rok 1965) mieliśmy wspólny obóz pod Lubiatowem z żeńską chorągwią z Łodzi. Harcerki były przemiłe, gotowały z…………., uczyły się podstaw nurkowania z wielkim zapałem, jeździły Dodge’m po plaży z jeszcze większym zapałem no i co jest całkiem normalne zawiązały się w takim przypadku niezapomniane sympatie. Dosyć powiedzieć, że rozstanie było rzewne. Przez jakiś czas utrzymywano wzajemne kontakty, potem odległość i czas zrobiły swoje, co ładniejsze druhny pewnie wyszły za mąż, zostały miłe wspomnienia no i niezniszczalna Firma. W tychże latach 60 dziesiątych zorganizowaliśmy pierwszą wyprawę zagraniczną. Gdzie? Oczywiście do Bułgarii, która to w tamtych czasach była dla Polaków, co najmniej Riwierą. Przygotowania trwały parę tygodni, bo to przecież niebagatelna odległość i w razie większej awarii dodge’a olbrzymie kłopoty z powrotem zważywszy na ilość sprzętu, który mieliśmy zabrać. Wreszcie czas przygotowań się wypełnił i zestaw turystyczny ruszył. Piszę zestaw, bo ciągnęliśmy przyczepkę to znaczy budę na połowie podwozia dodge’a. Podróż do Bułgarii, poprzez Słowację, Węgry, Rumunię minęła bez nadzwyczajnych zdarzeń, chociaż Rumunii byliśmy na moment na wiejskim weselu, skąd nie bardzo chciano nas puścić, ale czas naglił i trzeba było odłożyć tego rodzaju rozrywki na bok. Oczywiście jak zdecydowana większość Polaków, podróżujących przez Rumunię handlowaliśmy kremami „Nivea” a to z powodu skąpstwa organów przydzielających dewizy na kraje tranzytowe. Przy żarłoczności dodge’a (25l benzyny na 100 km) przydzielone oficjalnie dewizy były przysłowiową kroplą w morzu. Nie pamiętam dokładnie gdzie, (ale chyba już po wjeździe do Bułgarii) spotkaliśmy sympatycznego studenta geografii z Francji, Bruna, który w ramach letniej praktyki uniwersyteckiej zwiedzał kraje z za żelaznej kurtyny. Bruno przejechał z nami całe wybrzeże Bułgarii i rozstał się z firmą w pobliżu granicy Jugosłowiańskiej, dokąd (Jugosławii) my nie bardzo mogliśmy wjechać. W czasie podróży ustalono, że będziemy nawzajem uczyć się naszych języków. Skończyło się na tym, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, że pod koniec wspólnej wyprawy Bruno doskonale klął po polsku i znał kilka mocno niecenzuralnych wierszyków. Do Polski wróciliśmy przez Budapeszt, zostawiając w tym pięknym i już wtedy bardzo europejskim mieście resztki naszych magnackich fortun. Reasumując wyprawę uważać było za bardzo udaną mimo nie nadzwyczajnej pogody. Wyprawa ta wykazała również, że nawet tak wyeksploatowanym taborem, jak Dodge można po odpowiednim przygotowaniu, umiejętnej jeździe plus oczywiście nieodzowne w każdym przypadku szczęście odbywać dalekie podróże. W dalszych latach podróży w takim stylu było więcej. Sam odbyłem wyprawę do Bułgarii Gazem 67B, wracając bez najmniejszych kłopotów. Wprawdzie autko z mechanicznymi hamulcami poruszało się z prędkością maksymalną 45 km/h, ale dowiozło dzielnie z żoną tam i z powrotem. W późniejszych latach odbyliśmy peregrynacje tzw. „jamnikiem” do Jugosławii. „Jamnik: było to skrzyżowanie „Gaza, 51” czyli Lublina z Dodge’m Commando. Ta mieszanka amerykańsko-sowiecka bez awarii przemierzyła wzdłuż i wszerz Jugosławię, służąc potem przez jakiś czas dla celów klubowych. Była jeszcze „Renault – Gardin…” z silnikiem Ursusa C – 45 i skrzynią biegów od starego „Lublina” (z dwoma nadbiegami)) i specjalnie zrobionym zbiornikiem na paliwo (ca 500l). Tym patentem udało się objechać na przestrzeni 2 lat Europę od Gibraltaru do Turcji. Najdalszą jednakowoż wyprawę, bo aż do Maroka zorganizowali koledzy „Pancielejko” (mgr inż. Leszek Piekutowski), „Kaszub” (mgr inż. Tadeusz Meronk) i inni i to czym – śmieciarką z demobilu(a jakże) m-ki sachsering. Przygotowania trwały długo, bo zrobienie ze śmieciarki campingu busa wymagało nie lada wysiłku i kosztów. Ale wyprawa udała się ze wszech miar. Wprawdzie jak koledzy opowiadali były w Hiszpanii kłopoty z silnikiem (popękały głowice silnika), ale udało się je pospawać. Przypuszczam, że gdyby „sachsenring” był tworem od początku do końca Augusta Horche’a to głowice by na pewno nie pękły, ale niestety był to już wytwór jego komunistycznych następców. Niemniej wyprawa udała się ze wszech miar, opierając się aż o grunt afrykański. Jak dobrze pamiętam tak daleko nikt w ramach Firmy nie był. Po udanym powrocie smutny los spotkał nobilitowany do roli campingbusa śmieciarkę gdyż członkowie wyprawy wrócili do swoich już niestety zajęć zawodowych, (co poniektórzy wyjechali za granicę) a autko postawione na ulicy Krzywoustego podpalili niezidentyfikowani złoczyńcy i definitywnie skończyło na Litewskiej. To były impresje kibica na w/w temat przypuszczam, że uczestnicy afrykańskiej wyprawy na pewno mogą powiedzieć o swojej eskapadzie tyle, że wystarczyłoby na średniej wielkości nowelę. Patrząc z perspektywy lat na naszą działalność uważam, że bawiliśmy się świetnie (najważniejsze, że na własny koszt) robiliśmy dużo pożytecznych rzeczy, choćby fakt zainteresowania jakiejś tam grupy młodych ludzi czymś więcej niż tak modną w tamtych latach budką z piwem i dlatego dziwi fakt, że nie zawsze znajdowaliśmy uznanie we władzach uczelni czy ZSP. Zarzucano nam przede wszystkim brak ideowości tej z pod znaku ZMS i propagowanie zachodniego stylu życia. Dlatego tez w feralnym roku, gdy Firmie pojawiła się milicja szukając nie bardzo wiadomo, czego, władze PG szybko zlikwidowały Naukowe Koło Badań Podwodnych tym samym zacną Firmę „Special Balloon of South India”. Były potem jeszcze żenujące przesłuchania na posterunku MO w Oliwie gdzie mnie między innymi pytano, dlaczego nie prowadziłem ksiąg finansowych gdyż jako wieloletni skarbnik zbierałem groszowe składki przy wejściu na basen i co roku zarząd koła powinien uzyskać absolutorium u swoich władz. Podobnych idiotyzmów było więcej, wszystko rozeszło się po kościach, ale w konsekwencji powyższych wypadków była fizyczna likwidacja placu samochodowego imponującym taborem około pięćdziesięciu pojazdów. Sam osobiście bardzo dużo zawdzięczam Firmie, bo oprócz mile (a i pożytecznie) spędzonych młodych lat, samochodami klubowymi zjeździłem wraz z żoną Europę od Gibraltaru poprzez Ateny i inne stolice do Azji Mniejszej. Tyle moich wspomnień z tamtych lat, na pewno wiele rzeczy pominąłem, ale co tu dużo mówić pewien rodzaj demencji wieku starczego jest tego przyczyną.
Michał Dzikowski
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektroniki, Hydroakustyka Rok19xx
Wspomnienia z czasów działalności w Klubie Płetwonurków “Rekin” (Naukowe Kolo Badań Podwodnych “Rekin”): wyprawy, akcje nurkowe, nasze sukcesy, porażki, przygody …etc.
Taki roboczy tytuł został mi zaproponowany i tak właśnie chcę przedstawić moje wspomnienia, ale zacząć wypada od początku. Nurkowanie pasjonowało mnie od momentu, kiedy zacząłem pływać, ale “właściwe” nurkowanie zaczęło się w Klubie “Rekin” W tym miejscu musze uczynić kilka zastrzeżeń: po pierwsze będę używał nazwy Klub “Rekin” w odniesieniu do Naukowego Koła Badań Podwodnych “Rekin”, po drugie będę się starał nie używać nazwisk lub pseudonimów, bo nie chciałbym wyróżnić lub urazić nikogo z całej rzeszy wspaniałych, tamże poznanych koleżanek czy kolegów. Od tej zasady już na samym wstępie muszę uczynić wyjątek, bo nie sposób nie wspomnieć prezesa Klubu Jerzego Janczukowicza, pseudonim Jerzy, który był jest i będzie, oraz Stanisława Kaczorowskiego, pseudonim, Stumphy, którego niestety nie ma już z nami a pamięci, którego te wspomnienia chciałbym poświęcić. Tak, więc na zajęcia basenowe klubu, trafiłem już na początku studiów, ale tak naprawdę do klubu zapisałem się dopiero rok przed dyplomem i tym samym zacząłem się “wspinać po drabinie” umiejętności nurkowych. Działo to się wszystko pod koniec 1969 roku. Zajęcia w Klubie obejmowały szkolenia teoretyczne i praktyczne na basenie. Oprócz tego dużo czasu poświęcaliśmy naprawom samochodów, które były dla nas niezbędnym środkiem transportowym na nurkowania i inne akcje. Byliśmy w posiadaniu sporej ilości ciągników artyleryjskich, z okresu drugiej wojny światowej, firmy “Dodge” ¾ tony, pochodzących z demobilu lub wszelkich innych dostępnych źródeł. W pewnym momencie działalności naliczyliśmy ich 54. Oprócz tego byliśmy w posiadaniu samochodów typu Lublin, którego silnik pasował do Dodge’a jak również samochodów wszystkich innych typów jeżdżących wtedy po Polsce. Byliśmy na przykład w posiadaniu kilku śmieciarek marki Sachsenring ?, które posłużyły nam do zbudowania na ich bazie, “samochodu turystycznego” na wyprawę do Hiszpanii. Jak pisałem wyżej, prawie cały nasz jeżdżący “tabor” pochodził z okresu wojny lub był wysłużony w ciągu normalnej eksploatacji, tak że wiele czasu spędzaliśmy na naprawach i remontach. Każda wyprawa nurkowa rozpoczynała się od przeglądu i najczęściej remontu (czasami generalnego) samochodu, z wymiana całego podzespołu lub silnika i dopiero po doprowadzeniu do stanu, że pojazd mógł się poruszać o “własnych siłach”, pakowaliśmy sprzęt i ludzi i wyruszyliśmy w podróż. Bardzo często okazywało się, że po takim remoncie udawało się gdzieś tam dojechać, ale przed powrotem znowu trzeba było coś naprawić, aby móc wrócić. Czasami też wracało się “na sznurku”, co było “plamą na honorze”. Piszę tak dużo na temat “naszych samochodów”, bo to było częścią każdej naszej wyprawy i przygody, tematem na rozmowy na wiele, wiele klubowych wieczorów. Nie ma porównania z niczym, jazda odkrytym Jeepem (Dodge’m) szczególnie po plaży. Co prawda na następny dzień były artykuły w lokalnej prasie, najczęściej potępiające nasze praktyki, ale przyjemności nikt nie był w stanie nas pozbawić. Tak też w działalności klubowej zdobywaliśmy umiejętności nurkowe jak również z zakresu remontu i obsługi samochodów. Atmosfera wspólnej pracy i wspólnych nurkowań i przygód rodziła przyjaźnie, które przetrwały dziesiątki lat, do dzisiaj. Zapomniałbym dodać, że sprzęt nurkowy również wymagał przygotowania i napraw. Wiele wieczorów spędziliśmy na przykład na klejeniu skrawków pianki na skafandry nurkowe, lub na naprawy samych pianek. W owych czasach generalnie nie stać nas było na prywatny sprzęt nurkowy, nurkowało się, więc w sprzęcie klubowym, który intensywnie używany wymagał ciągłych napraw, ale to też był wspólnie spędzany czas gdzie była okazja do wspomnień przeszłych wypraw i planowania nowych. Z mojego dotychczasowego opisu wynika, że głównie naprawialiśmy samochody, ale przecież też ciągle jeździliśmy na nurkowania, bez względu na porę roku. W lecie nurkowaliśmy codziennie, w zimie rzadziej, ale też nie stroniliśmy od wody. Do naszych specjalności należało nurkowanie pod lodem ( na jeziorach) jak również tradycyjne nurkowanie przy molo w Sopocie w Nowy Rok. Ponieważ w zimie Bałtyk zamarza bardzo rzadko wiec poza nurkowaniami pod lodem prawie w każdy weekend nurkowaliśmy w morzu. Najczęściej nurkowania były połączone z zaliczaniem norm, więc wybierało się miejsca stosowne do zliczeń. i tak na przykład molo w Sopocie lub Kamiennym Potoku służyło często do zaliczania skoków do wody ze sprzętem lub bez. W lecie organizowaliśmy obozy, nad pięknymi kaszubskimi jeziorami, na których odbywało się szkolenie i zaliczanie norm. Były to wspaniałe czasy, których echa myślę, że słyszymy do dzisiaj. Dodatkową sprawą były prace podwodne wykonywane dla różnych zleceniodawców. Jak na owe czasy byliśmy w stanie zrobić naprawdę dużo mając do dyspozycji sprzęt własnej konstrukcji jak pneumatyczne szczotki do czyszczenia statków z “brody” i malowania podwodnego, lub system telewizji podwodnej, który wypożyczaliśmy. Z tego też powodu szkolenie w naszym klubie było wszechstronne i urozmaicone. Musze tu dodać, że normy na poszczególne stopnie nurkowe były u nas zawyżone ażeby zapewnić naszym “absolwentom” solidne i gruntowne przygotowanie do tej niełatwej dyscypliny. Osobne wydarzenia to wyprawy nurkowe na “morza popołudniowe” jak to był zwykł mawiać jeden z naszych kolegów. Kilka razy organizowaliśmy wyprawę do Jugosławii a w 1974 roku zorganizowaliśmy wyprawę do Hiszpanii. Właściwie miała to być wyprawa dookoła zachodniej części Morza Śródziemnego i miała prowadzić wybrzeżem francuskim i hiszpańskim do Gibraltaru, tam promem do hiszpańskiej Ceuty i dalej wybrzeżem marokańskim, algierskim i tunezyjskim do przeprawy do Włoch i z stamtąd prosto do… domu. W rzeczywistości dojechaliśmy w okolice Gibraltaru, przeprawiliśmy się do Ceuty, dalej…nie udało się nam wjechać do Maroka z powodu przedawnienia wiz, ale od początku. Tak jak w przypadku każdej wyprawy, trzeba było przygotować sobie jakiś środek transportu. Z początku chętnych było sporo, ale gdy zabraliśmy się do pracy zostało nas czterech. Trzech absolwentów elektroniki i jeden absolwent Wydziału Elektrycznego, piszę o specjalizacji, dlatego, że remontując pojazd robiliśmy rzeczy zupełnie niezwiązane z naszymi specjalnościami. Na wyprawę wybraliśmy Zaksenrringa z powodu silnika Diesla. Przez prawie cztery miesiące pracowaliśmy w “pocie czoła”, aby śmieciarkę przerobić na pojazd “turystyczny”. Opis remontu byłby za długi na te wspomnienia, muszę tylko dodać, że przy końcu lipca staliśmy nad gołą ramą planując dalsze prace i nie bardzo wierząc w powodzenie wyprawy. Właśnie w tym momencie odpadli ci, którzy przestali wierzyć, że uda się tą górkę złomu odbudować. W połowie października byliśmy gotowi, mieliśmy pojazd z czterema miejscami do spania, z kabiną wyposażona w fotele lotnicze i co najważniejsze z dwoma zbiornikami paliwa, po 500l każdy. Po dotankowaniu w NRD, następne tankowanie mięliśmy w drodze powrotnej w Ceucie, gdzie dotankowaliśmy chyba ze 600l. Ale po kolei, wyruszyliśmy w podróż. Nie ujechaliśmy zbyt daleko, wysiadł nam kompletnie silnik. Po cichu wróciliśmy na holu Żubra do Gdańska. Nigdy chyba wcześniej a na pewno nigdy później nie jechaliśmy aż …80 km na godzinę. Na miejscu udało się nam załatwić innego Zaksenrringa, ze sprawnym silnikiem. Takie to były czasy, że kupić czegoś takiego nie było można, ale na klub, czyli organizację społeczna, proszę bardzo za darmo. Po tygodniu, po wyjęciu nowego i starego silnika i zainstalowaniu w naszym pojeździe ”nowego motoru” wreszcie udało się nam wyjechać na dobre. Nie opisuję wszystkich szczegółów, bo to jest temat na osobną opowieść, piszę o tym, dlatego aby młodzi adepci nurkowania i nie tylko, chociaż trochę mieli pojęcia jak się kiedyś organizowało wyprawy. Trudno wyliczyć wszystkie przygody i atrakcje po drodze, będąc pierwszy raz na zachodzie, nie licząc Jugosławii, wszystko absorbowało: najpierw NRF (było kiedyś takie państwo), Francja, Hiszpania, Włochy, Austria. Oprócz nurkowania, a może przede wszystkim poświęcaliśmy czas na zwiedzanie. I jak sobie teraz uzmysławiam, nawet wyliczanie miast, które zwiedziliśmy, stworzyłoby długą listę. Po drodze spotkaliśmy różnych ciekawych ludzi, którzy często…zazdrościli nam przygody i fantazji. Niektóre znajomości twoja do dzisiaj a niektóre zaowocowały następnymi wyprawami. Na przykład w Paryżu, zamieszkała tam nasza koleżanka, poznała nas z ciekawym człowiekiem, który co roku nurkował na wodach tureckich i greckich. Ta właśnie znajomość zaowocowała kilkoma wyprawami na Morze Śródziemne. Po wyjeździe jednej grupy na nurkowanie z minimalną odpłatnością, następne wyprawy organizowane były na zasadzie współpracy. Za przeprowadzenie jachtu o wdzięcznej nazwie Kücuk Ördek z Francji do Grecji i pomoc przy organizowaniu nurkowań na miejscu, załga w liczbie dwóch osób otrzymywała wynagrodzenie. W tym układzie obie strony robiły dobry interes, nasza załoga otrzymywała połowę tego, co powinna by otrzymać załoga francuska, ale dla nas to i tak było wielokrotnie więcej niż wynagrodzenie w Polsce. Pamiętajmy, że był to początek lat osiemdziesiątych i nasze wynagrodzenie przeliczone na złotówki po kursie czarnorynkowym dawało nam tą przewagę nad polskimi zarobkami. Nie dziwcie się, więc zbytnio ze brało się urlop bezpłatny na tę okoliczność. Dodatkowo mieliśmy na jachcie pełne utrzymanie. Naszą sprawą było ile osób przyjeżdżało z Polski. Czy można sobie wyobrazić lepsze wakacje niż spędzone na jachcie na Morzu Śródziemnym, pomiędzy Francją a Grecją i nurkowanie w Morzu Egejskim? Dwa razy organizowałem takie wyprawy spędzając tam, raz prawie trzy a drugi raz ponad cztery miesiące. Należy dodać, że podczas podróży do i z Grecji mieliśmy aż nadto czasu, aby zobaczyć po drodze to, na co tylko mieliśmy ochotę. Moim na przykład marzeniem, które oczywiście udało mi się zrealizować, było zwiedzenie Pompei. I znowu, aby opisać wszystkie nurkowania i przygody, należałby napisać książkę na ten temat. Mieszkając jeszcze wtedy w Polsce nie można było żyć tylko wyprawami na ciepłe wody. Jak już pisałem wyżej nurkowaliśmy w polskich wodach przez okrągły rok i jak jest zaznaczone w podtytule, parę słów należy dodać na temat naszych akcji nurkowych w kraju. Była tego niezliczona ilość i postaram się wspomnieć te, o które utkwiły mi szczególnie w pamięci. Właściwie prawie każde nurkowanie było związane z jakąś akcją, które wymagały większego lub mniejszego przygotowania. Najważniejszą akcją w naszym Klubie w okresie lat siedemdziesiątych była wyprawa na wrak “Wilhelma Gusttloffa”. Jako oficjalne hasło przyjęliśmy “Poszukiwanie Bursztynowej Komnaty”, bo istniało podejrzenie, że mogła ona się znajdować na pokładzie tego niemieckiego statku, który jako jeden z ostatnich w 1945 roku, opuszczał port w Gdyni. Wrak leży na Ławicy Słupskiej na głębokości 45-50 m, co wymagało starannych przygotowań, które rozpoczęliśmy prawie rok wcześniej. Przede wszystkim zostały wykonane dwie komory dekompresyjno-awaryjne, Ania i Natalia. Skompletowaliśmy sprzęt telewizyjno filmowy, nie mówiąc już o sprzęcie nurkowym. Udało się nam namówić Urząd Morski do współpracy, który zapewnił nam jednostki pływające. i znowu, zarówno przygotowania jak i samo nurkowanie na wrak to temat na powieść. Brałem udział w przygotowaniach, ale niestety w samym nurkowaniu nie uczestniczyłem, bo właśnie w tym czasie w pierwszej połowie sierpnia urodziła się moja córka Ania. Z innych większych akcji to nurkowanie na U-bota, leżącego na 50cio metrowej głębokości, a który zatonął na wskutek sabotażu polskich pracowników stoczni. Pomagaliśmy Muzeum Morskiemu w inwentaryzacji wraku “Solen”, leżącego na 12 metrowej głębokości, na Zatoce Gdańskiej. Do akcji Klubu, myślę, że należy zaliczyć większe prace podwodne. I tak na przykład uczestniczyliśmy przy układaniu rurociągu paliwowego w porcie Gdyńskim, braliśmy udział w różnych pracach przygotowawczych przy budowie Portu Północnego, czyszczenie statków z “brody”, uszczelnianie wałów, te wyliczankę mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Pisze tutaj o akcjach, w których brałem udział. Wyliczanie tych wspólnych prac czy nurkowań dla przyjemności ma również na celu uświadomienie czytającym, że to w każdym przypadku był wspólny wysiłek, co najmniej kilku osób. Moje wspomnienia może przybliżą młodym adeptom nurkowania naszą ciekawość świata i chęć zobaczenia czegoś więcej. Za tą ciekawość płaciliśmy naszą pracą, ale z perspektywy czasu nie stanowiło tamy naszej działalności, ale wręcz pobudzało naszą wyobraźnię i to utrwalało nasze wzajemne więzy. Ze wszystkimi naszymi akcjami czy po prostu nurkowaniami ściśle łączy się szkolenie zarówno praktyczne jak i teoretyczne. Podstawowe szkolenie praktyczne, zajęcia na basenie, prowadziliśmy i nadal jak się orientuję są prowadzone, na basenie Studium WF Politechniki Gdańskiej. Przed otwarciem tego basenu, pływaliśmy na basenie Wyższej Szkoły Morskiej jak również gdzie się tylko dało. Z basenu PG korzystaliśmy nieodpłatnie, czyszcząc w zamian basen pod wodą. Zajęcia teoretycznie też prowadziliśmy najczęściej w obiekcie Studium WF PG. Mieliśmy zawsze sporo chętnych, najczęściej studentów gdańskich uczelni tak, że szkolenie na wszystkie stopnie nurkowe (CMAS) prowadziliśmy tylko z przerwą wakacyjną, którą zresztą wykorzystywaliśmy na zliczanie norm nurkowych. Z opisu działalności klubu wynika, że mieliśmy same sukcesy i tak też to z perspektywy czasu pamiętam, aczkolwiek było trochę porażek, które głównie wynikały z ograniczeń systemu, w którym przyszło nam działać i tak na przykład w nurkowaniu na “Gustloffa” mieliśmy utrudnienia ze względów politycznych, bo “władza” nie bardzo wiedziała jak podejść do tej największej katastrofy morskiej, w której zginęło ponad 7000 ludzi. Nurkowanie na ten wrak, zostało ograniczone w czasie i też mieliśmy sporo zastrzeżeń do tego, co nam wolno pod wodą a co nie.
To wspólne działanie i nurkowanie umacniało więzy przyjaźni, i zaufania, bo przecież bardzo często los płetwonurka był w rękach, dosłownie i w przenośni, kolegi na powierzchni. W moim odczuciu, przyjaźnie wyrosłe w Klubie, są trwalsze i mocniejsze niż wszystkie inne. To wszystko “wyrastało i dojrzewało” w klubowej atmosferze. Wszystkie imprezy prywatne były przenoszone na płaszczyznę Klubu i dlatego potrafiliśmy się czuć jak rodzina. Za kilka lat, dokładnie w 2007 roku, Klub będzie obchodzić 50-tą rocznicę założenia, myślę, że dla nas “starych wałów” będzie to nadzwyczajna okazja, aby zjechać ze wszystkich miejsc globu i znowu się spotkać i znowu poczuć się młodym i znowu snuć plany następnych wypraw…
Szkoda tylko, że nie wszyscy będziemy mogli się spotkać…
Rajmund Gudelewicz
Cześć.
Naprawdę nie wiem, o czego zacząć, oczywiście od początku, ale to już tak dawno….
Zaczęłam moja przygodę od treningu na basenie ówczesnej Szkoły Rybolostwa Morskiego w Gdyni, gdzie Rekin prowadził zajęcia. Początki jak zawsze były ciężkie. Ponieważ byłam (wtedy) najmłodsza to mocno zaciskałam zęby żeby się nie dawać tym ”dorosłym facetom”, jakimi wtedy mi się wydawali ci wszyscy studenci P.G. Dla przypomnienia miałam chyba 16 lat, chodziłam do ogólniaka. Pamiętam jak nasz wspaniały “Szef” nie dawał mi popływać w spokoju tylko kazał zaliczać normy, no i tak się to zaczęło. Nie chciałam dać się chłopakom i to starszym, tak, że zaciskając zęby ćwiczyłam i to chyba mi na dobre wyszło. Pamiętam mój pierwszy obóz nurkowy od 3 do 17 lipca penetrowaliśmy dno jeziora Godziszewskiego w poszukiwaniu pozostałości po wojnach polsko-szwedzkich z 17 wieku, bowiem-jak głosiły podanie doszło tam do starcia miedzy rajtarami Karola X Gustawa a oddziałami polskimi. Dostawałam nieźle w kość jak musiałam nabijać butle po kolei od małego ciśnienia do większego i ciężko mi było. (Wtedy to zazdrościłam tym” dziewczynom płetwonurków”, które przyjeżdżały na sobotę ponurkować i cos jeszcze. To do waszej wiadomości tylko) Tam też złapałam mojego pierwszego węgorza, którego potem “Kaszub” usmażył i zjedliśmy na kolację. Dobre to były czasy, bo nawet jak nic nie znaleźliśmy, to trening był dobry i kondycji przybywało. Co potem to tak jak wszyscy, basen nurkowanie w zimnych i ciemnych jeziorach chyba jedyny wyjątek to jeziorko Zawiat gdzie była dobra widoczność. Tutaj to niestety nie pamiętam jak to było z wypadami na nurkowania, bo potem oczywiście była Największa Przygoda Mojego Życia, czyli poszukiwania Bursztynowej Komnaty na Ławicy Słupskiej w zatopionym Wilhelmie Gustloffie. Wprawdzie komnaty nie znaleźliśmy, ale pamiętam że znalazłam kość, którą potem nasz kolega wziął i sprawdził że była to kość biodrowa młodej 26 kobiety. Pamiętam tak przykro mi było że ja tak się fantastycznie bawię a tutaj tyle ludzi znalazło grób. Ale cóż samo życie. Doskonale pamiętam też wizytę obcego samolotu, który był bez żadnych znaków i z takim śmiesznym jak u delfina nosem okrążył nasze statki i prawdopodobnie narobili zdjęć i szybko odleciał. Jednym ze zdobyczy był dzbanuszek prawdopodobnie srebrny a z niego wyciągnęłam ja jako ze miałam najmniejsza rękę chustki jedwabne, które to potem znalezisko się upłynniło i nie wiem gdzie. Ten dzbanuszek to wyciągną Gienek Andrulewicz. A mogę teraz się przyznać po latach, że jak nurkowałam z Wieśkiem Radeckim, to on mi kazał czekać przy burcie a sam poszedł we wrak, ale ja też lubię przygody, wcale go nie posłuchałam tylko poszłam w druga dziurę. I tam omal już nie zostałam, bo teraz to się wydaje zabawne, ale jak poszłam w ten wrak to zaszłam tak daleko że już nic oprócz światła latarki mojej nie było widać. Ponieważ znalazłam tylko te kość i oglądałam resztki wyposażenia statku jak porcelanowe umywalki w dobrym stanie, kosze z bielizną (rozłaziły się w palcach) to potem jak chciałam wracać to nie widziałam gdzie wszędzie było tak samo ciemno. No i pomyślałam sobie wtedy ze może tu zostanę, i wtedy doceniłam te moje ciężkie treningi i nie dałam się ponieść panice (żeby szybko powietrza nie wyczerpać) i obmiatałam latarka wodne naokoło siebie i zobaczyłam drobinki rdzy, które unosiły się w zmąconej przeze mnie wodzie i tak sobie pomalutku płynęłam aż zobaczyłam prześwit w burcie no i ku mojej radości zmieściłam się w nim razem z butlami, bo jak potem mi mówił Radecki on wyłaził inną dziura i musiał ściągać w wodzie butle żeby się zmieścić. (Nie wiem tylko czy takie “rewelacje“ nadają się do druku, ale to najszczersza prawda, którą po 30 latach można ujawnić. O tej wyprawie można mówić i mówić, bo naprawdę była wspaniała. Aha jeszcze jedno nigdy w życiu taka zmęczona nie byłam jak po tym jak z “Kaszubem” przeciągaliśmy bojkę sygnalizacyjna na śrubę (żeby klasyczny nurek mógł zejść i odpalić ją). Nie wiem, dlaczego zeszliśmy najpierw na dziób, a potem płynęliśmy z ta bojka na rufę i wszystko było by dobrze gdyby nad nami nie było jeszcze jednego statku, pod którym te nieszczęsna bojkę przeciągaliśmy. Pamiętam jak zaparliśmy się o relingi i ostatkiem sil przeciągnęliśmy te bojkę, oczywiście dopiero potem zorientowaliśmy się, dlaczego tak się namęczyliśmy. Frajdę miałam jak pływałam naokoło nurka klasycznego a on taki niezgrabny ciężki a ja naokoło niego robiłam spirale i wtedy poczułam ze jednak nurkowanie swobodne to jest naprawdę swobodne i wspaniale. Takie wspaniale to nie było jak nurkowałam w przerębli i po wyjściu nie mogłam dojść do siebie i ząb na ząb nie mógł trafić. Ale cos za cos w zimie to, chociaż woda w polskich jeziorach miała dobra widoczność. Na wszystkie wyprawy jeździliśmy Dodge’mi i to żółtymi taki był kolor naszych samochodów (wyjątek samochód Jamnik, kórym do ślubu jechał, Daniło), które to samochody strasznie zżerały paliwo, co z kolei pochłaniało moje niewielkie kieszonkowe, jakie dostawałam od rodziców. Co jeszcze pamiętam jak na P.G. mięliśmy egzamin teoretyczny na stopieni Średni i prowadził go Andrzej Mielczarski i siedział koło mnie model Madela i ściągał ode mnie. (Tak, wtedy tak było) no a potem dziwnie dokumenty się pogubiły, ale mój kolega ma stopień a potem nawet wyżej. Bo normy się zmniejszyły, a ja jako ta Baba, to zawsze miałam pod górkę i moich gwiazdek to nie mam potwierdzonych.
Teraz może napiszę, jakie mam wpisane nurkowania w mojej książce 7 maja 72 rok IV Ogólnopolski Spływ Płetwonurków rzeka Radunia org., Posejdon (płynęłam 1 godz,48 min. 15 sek. następny wpis to 6 maja 73 rok V Ogol, Spływ Płetwonurków rzeka Radunia (1 godz,44 min 33sek) potem 1,VII,73 jez., Radunskie 38m. 8,VII,73 jez. Wdzydzkie 64m.,22,VII 73 zat. Gdańska k. Jastarni próby kabiny Ania gl,34m.potem Gustloff 6-8 oraz 11-16 VIII 73 i jeszcze 28VIII do 1.IX.73Potem to już drobnostki z Ciernikiem Lutynki 23-24II74 jez. Narie, IV Ogólnopolski Spływ Płetwonurków rzeka Brda 19 maja 1974(zresztą mam zdjęcia i pamiętam doskonale ze
bawiliśmy się u mnie w domu, ponieważ to były moje imieniny(18 maj) a potem pojechaliśmy do Bydgoszczy n ten spływ. Więcej wpisów to nie mam, bo nie wpisywaliśmy takich drobnych jak nurkowania pod lodem, itp. Co do moich przeżyć podwodnych to nic bardziej bajecznego w życiu nie zaznałam jak nurkowanie na rafie koralowej. Miałam okazje nurkować w morzu Czerwonym i podziwiać tamtejsza faunę i florę podwodna tego nie można opisać to trzeba przeżyć. Fajna zabawę miałam w nocy, kiedy pod wpływem ruchu zapałał się jak świetliki plankton fluorescencyjny, pływałam i jak w bajkach dla dzieci za ręka szła mi smuga srebrnego pyłu. Kopałam w wodę i z pod nóg uciekało milion gwiazd. (Brzmi to banalnie sielankowo, ale naprawdę tak to czułam) Teraz, chociaż minęło już trochę lat, od kiedy zaczęłam ten sport, dalej jest moim pierwszym hobby (drugim to konie) i jeszcze planuje w tym roku pojechać na Hawaje i tam ponurkować, a jak Hawaje nie wyjdą z przyczyn finansowych to pojadę na Florydę i tam na rafie ponurkuje a kondycja moja jest całkiem niezła, wprawdzie z trudem, ale przepływam basen pod woda – CAŁY.
Aleksandra Christa,
- Absolwentka Politechniki Gdańskiej. Wydział Chemii Rok 19xx
Paryż 24/03/2005
Wspomnienia – Ewa Frackowska-Chantre»
Do naukowego koła podwodnego « Rekin » przyprowadził mnie Jarek Mackiewicz w 1968 roku. Byłam wówczas studentka 3-go roku Wydziału Chemicznego Politechniki Gdańskiej. Znaliśmy się już z koła języka niemieckiego prowadzonego na Politechnice Gdańskiej prze państwa Winklów. Pan Winkiel, lektor języka niemieckiego, organizował wspólne wyjazdy ze studentami z politechniki drezdeńskiej w ramach « przyjaźni polsko-niemieckiej ». Mięliśmy już z Jarkiem za sobą pierwszy spływ kajakowy na Mazurach.
Dlaczego nurkowanie ?
Woda była dla mnie zawsze symbolem wolności a zaczęło się to już w moim rodzinnym Człuchowie – miasteczku otoczonym jeziorami.
Jeszcze w czasach « ogólniaka » trafiłam chyba w « Przekroju », który w domu był od przedszkola, na cytat : « bo najważniejsze w życiu to nie dać się stłamsić ». Utkwiło to gdzieś we mnie głęboko i tak zawsze było : nigdy nie dałam się stłamsić. Przyczynili się chyba do tego rodzice . W domu słuchało się radia « Wolna Europa », którego buczenie towarzyszyło całemu mojemu dzieciństwu. Wisiał tez orzeł z korona, co było znakiem wielkiej odwagi jak na owe czasy. Byłam dzieckiem « niepokornym » i tak już zostało.
Gdy w liceum chciano mnie wpisać razem z cala klasa do ZMS-u, jako jedyna z klasy wstałam i powiedziałam, że ja nie chce i nie zostałam członkiem ZMS.
Uwielbiałam wyprawy nad jezioro, pływałam, skakałam ze skoczni i odkrywałam życie podwodne nurkując z maska. A Jezioro Rychnowskie było wówczas czyściuteńkie, widoczność rzędu 15 metrów…Już wtedy w wodzie uczulam się świetnie.
Pierwsze treningi na basenie Szkoły Morskiej w Gdyni, kontakt z aparatem, uczucie nieważkości, to było to : to była pasja, która na mnie czekała. Poza tym ciepła, przyjacielska atmosfera i entuzjazm kolegów « Rekinów » sprawiły, że po prostu poczułam się dobrze wśród nich. Uczulam, że pasja wody jest dla nas czymś wspólnym.
Szefem « Rekinów » był i jest Jerzy. Ci , którzy znają klub od dawna zauważyli, że adres jest ciągle ten sam : Hołdu Pruskiego 6, Gdańsk –Oliwa, czyli po prostu u Jerzego. Od ponad 30-u lat Jerzy gości u siebie Naukowe Kolo ……To tu odbywały i odbywają się narady, zebrania, remonty, to stad ruszały wyprawy a nasze wszystkie podwodne przeżycia zawdzięczamy niesamowitej energii i entuzjazmowi Jerzego.
Pilnie uczestniczyłam we wszystkich treningach i chyba Jerzy musi przyznać, że nie było wówczas pilniejszego ucznia-nurka niż ja. Byłam wówczas jedyną dziewczyną, co nie oznacza, że miałam prawo do « taryfy ulgowej ». Wręcz odwrotnie. Zdobycie stopnia płetwonurka u Jerzego było nie lada wyczynem. Moja pierwsza gwiazdka z 15-go marca 1970 roku jest z pewnością zasłużona. Treningi odbywały się zawsze bardzo punktualnie. Byliśmy świetnie wytrenowani o czym miałam się później przekonać.
Wielka rewelacja dla mnie było pierwsze nurkowanie z aparatem w morzu. Było to gdzieś w okolicach Mikoszwa. Myślę, że koledzy Rekiny również pamiętają ten incydent, bo mogło się skończyć tragicznie. Zejście z brzegu, piaszczyste dno, jakieś wodorosty, ryby i to niesamowite uczucie nieważkości, swobody, wolności . Popłynęłam w morze zostawiając kolegów. Strąciłam miarę czasu obserwując ubogi lecz jednak ciekawy świat podwodny a gdy zaczęłam wracać okazało się, że musze otworzyć rezerwę. Skończyła się rezerwa. Gdy wynurzyłam się żeby przejść na fajkę na szczęście zauważyli mnie koledzy, którzy już wypłynęli « zodiakiem » na moje poszukiwanie. Oj, oberwało mi się wtedy.
To chyba w czasie tego pierwszego nurkowania zaraziłam się na cale życie bakcylem nurkowania.
Brałam również udział w pracach podwodnych. Niewiele było chyba wówczas w Polsce dziewczyn płetwonurków, które pod woda czyściły z rdzy kadłuby statków. To była ciężka praca. Zarobione pieniądze miały finansować podróże.
Czasy były wówczas ciężkie, szare. Wszystkim marzyły się zagraniczne podróże a « Rekin » to zrealizowali. Pojechaliśmy do Jugosławii ! Widziana zza żelaznej kurtyny , Jugosławia z czasów Tito była przedsionkiem mitycznego zachodu. Nie było przeszkód dla « Rekinów » : stary jeep został wyremontowany, przyczepa zmontowana, wszystko malowniczo pomalowane i pojechaliśmy. Sam przejazd przez Czechosłowację, Węgry, to już była wielka przygoda. Nieważne, że było zimnawo, niewygodnie i nie zawsze było co jeść. Najważniejszy był entuzjazm naszych dwudziestu lat. Dwie wyprawy do Jugosławii w których uczestniczyłam (1968 i 1969 rok) to najfajniejsze momenty spędzone z « Rekinami »
Pamiętam jak dziś pierwszy skok do wody gdzieś w okolicach Rijeki i oczarowanie Adriatykiem. Dla nas wszystkich to był pierwszy kontakt z morzem o dużej widoczności ; Nie mięliśmy wprawdzie sprężarki, ale i tak oglądanie podwodnego świata « na fajce » przy tej wspanialej, październikowej widoczności było wielka frajda. A poza tym piękne, skaliste wybrzeże Adriatyku, architektura, ludność…..
W finansowaniu tych podróży pomogła mi bardzo studencka spółdzielnia pracy « Techno-Service » , która wtedy bardzo sprawnie działała. Sprzątanie statków w stoczni remontowej było moja specjalnością.
W klubie « Rekin » każdy ciekawy pomysł nadawał się do realizacji a jednym z nich były obchody Dnia Morza chyba w 1969 roku. Impreza miała miejsce w zatoce przy ujściu Wisły. Program przewidywał, że z głębin morza wynurzy się na tratwę Posejdon (Leszek Piekutowski) wraz małżonka Prozerpina (ja) w towarzystwie całej świty kolegów płetwonurków. Tratwa otoczona była kilkoma jednostkami floty morskiej. Mieliśmy z Leszkiem piękne, złote korony na głowach. Z powodu jakiegoś opóźnienia należało działać szybko. W pośpiechu zapięto mi pas i cala grupa skoczyliśmy do wody W wodzie natychmiast strąciłam wszystkich z oczu . Najpierw byłam pod kadłubem statku z którego skoczyliśmy, później udało mi się wypłynąć, lecz z przerażeniem stwierdziłam, że jestem zbyt ciężka. Miałam za dużo ołowiu. Gdy udało mi się w końcu podpłynąć do powierzchni i spojrzeć ponad lustro wody, stwierdziłam, że statek jest już daleko a tratwy ani śladu ani widu. Nie straciłam zimnej krwi i zaczęłam odpinać pas z ołowiem. Okazało się, że mój za ciężki pas, który ciągnął mnie do dna nie jest zapięty lecz zawiązany « na supeł » Nie mogłam go « odsupłać » w rękawicach Zaczęłam zdejmować rękawice Udało się po wielu ,wielu próbach. Ręce natychmiast kostniały z zimna, bo woda była lodowata. Z mozołem zaczęłam odwiązywać « supeł ». Od czasu do czasu podpływałam do powierzchni i stwierdzałam, że statki są coraz mniejsze. Unosiły mnie silne prądy. Gdy już zaczynałam tracić nadzieje udało mi się w końcu odsupłać supeł i trzymałam pas w ręku, bo to przecież było wartościowe mienie klubowe. Statki były już prawie punktami na morzu, gdy na otwartej rezerwie zauważyłam kuter zbliżający się w moim kierunku. Są takie momenty w życiu, których nigdy się nie zapomina. Dla mnie to był moment wahania, gdy już na pustej rezerwie zauważyłam drabinkę w wodzie. Dusiłam się, nie miałam siły aby podpłynąć do powierzchni i pooddychać fajka, bo ciągnął mnie w głąb ten nieszczęsny pas z ołowiem. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślałam « puść pas » ! Puściłam. Popłynęłam do powierzchni, złapałam drabinkę i już na fajce wciągnięto mnie na kuter z korona na głowie ! Jak dziś widzę wokół siebie szpaler skamieniałych twarzy. Oni zdawali sobie sprawę lepiej ode mnie z tragizmu sytuacji i z mojego wręcz cudownego uratowania.
Jak się później okazało inni koledzy tez mieli przygody w czasie tego nurkowania. Po prostu nikt nie pomyślał, że przy ujściu Wisły mogą być silne prądy.
Wieczorem na statku odbył się bal. Szaleliśmy. To była tylko zwykła radość życia po pamiętnej przygodzie.
Studia kończyłam w terminie. Moim marzeniem była praca w Trójmieście związana z morzem W tamtych czasach, aby moc podjąć prace w Trójmieście bez stałego zamieszkania należało mieć albo miejscowe stypendium fundowane albo miejscowego męża. Nie spełniałam żadnego z tych warunków. Skazana wiec byłam na nakaz pracy. Oznaczało to obowiązek podjęcia pracy w miejscu wskazanym przez pełnomocnika pracy. Obowiązek, bo należało socjalistycznemu państwu zwrócić koszt studiów w formie pracy. Dostałam wezwanie od pełnomocnika pracy, urzędującego na PG. Miałam się zgłosić po nakaz pracy. Brutalnie odkrywaliśmy istnienie instytucji, która symbolizowała system komunistyczny w którym żyliśmy. Ten drobniutki, szczuplutki pan miał decydować o naszych losach. Gdy nadeszła moja kolej usłyszałam : « pani pojedzie na Śląsk » a przecież ja byłam tak silnie związana z morzem. I tak jak wtedy w ogólniaku powiedziałam : « nie ». Nikt nie mógł przecież decydować za mnie o moim losie. Miałam być ponownie wezwana w późniejszym terminie. Wiedziałam, że to było tylko odroczenie wyroku. Było dla mnie oczywiste, że skoro nie było dla mnie miejsca w Polsce takiego, które by mi odpowiadało, musiałam je sobie wywalczyć sama, inaczej.
Miesiąc później dowiedziałam się, że za 3 dni wyjeżdżam do Francji wraz ze Stampim na obóz U.C.P.A do Niolon. Nie podejmowałam żądnej decyzji. Po prostu popłynęłam z prądem. Wiedziałam, że to moja szansa i że nie wrócę od razu. Nigdy nie żałowałam swojego kroku.
We Francji przestałam być numerem, stałam się osoba. Francja stała się moja druga ojczyzna i staram się zawsze być lojalna.
Nurkowania w Niolon były bardzo intensywne. Było wiele zejść na 40m, zejście do wraku, grota, rezerwat koralowców. Ośmiornice, rozgwiazdy, langusty. Mam stamtąd pamiątkę w postaci blizny na nadgarstku. Otóż gdy na prośbę kolegi biologa z Wrocławia złapałam mu ośmiornice, ośmiornica broniąc się « dziobnęła mnie ». Rana długo się nie goiła.
Po powrocie do Paryża udałam się do zaprzyjaźnionej koleżanki z Niolon. Już następnego dnia zapisałam się na « Alliance française » – najlepszej szkoły języka w Paryżu. Było tam również biuro pracy i o prace przy dzieciach z mieszkaniem było łatwo. Zapisanie się na Alliance française wystarczało do przedłużenia wizy –takie to były czasy…
Z pasja uczyłam się języka francuskiego, który już trochę znałam. Byłam całkowicie odcięta od środowiska polskiego. Bardzo z tego powodu cierpiałam, ale później przekonałam się, ze to była moja szansa, bo to jest najlepsza metoda na szybkie nauczenie się języka. Moi francuscy przyjaciele do dziś wspominają jak to ich męczyłam prósząc o dyktanda.
W październiku stanęłam przed komisja uniwersytetu Jussieu w Paryżu, która decydowała o przyjęciu na studium podyplomowe z oceanografii. Mój dyplom Politechniki Gdańskiej mnie do tego upoważniał ale o przyjęciu decydowała komisja. Dyrektorem katedry był profesor Ivanoff. Zostałam zaakceptowana.
Sądziłam, że ta dodatkowa specjalizacja biedzie atutem w znalezienia ciekawej pracy w Trójmieście i pozwoli mi na zawodowa kontynuacje mojej pasji morza.
Wkrótce zamieszałam na osiedlu studenckim « Cité Universitaire » w Paryżu. Poznałam tam wiele ciekawych ludzi z całego świata. Panowało tam bardzo bogate życie studenckie.
Na oceanografii byliśmy grupa kilkunastu studentowi. Jakże inna była atmosfera w Jussieu niż u nas na Politechnice Gdańskiej, gdzie byliśmy jedna wielka wspólnota, co odczuwało się szczególnie w czasie rajdów i ta sama atmosfera panowało wśród « Rekinów ». Byliśmy pokoleniem « pozamaterialnym ». W Jussieu było całkiem inaczej. Moi koledzy przychodzili na zajęcia, później wstawali, wychodzili i tyle. Nie było miedzy nimi żadnej więzi. Był to rok akademicki 1971/72. Świeże były jeszcze hasła po 68-ym roku, ale nie dotarły do mnie jeszcze wtedy idee ekologiczne . Nastąpiło to znacznie później
Rok akademicki kończył się 3 tygodniowym stażem w laboratorium oceanograficznym w Villefranche-sur-Mer nad Morzem Śródziemnym. Prowadziliśmy rożne badania w laboratorium, codziennie wypływaliśmy w morze i pobieraliśmy próbki wody na rożnych głębokościach do pomiarów zasolenia, planktonu itd. Staż zakończył się wizyta w Muzeum Oceanograficznym w Monaco.
Jest to prawdziwe sanktuarium dla każdego kto interesuje się oceanografia.
To tu wszystko się zaczęło gdy Książe Albert odkrył w żołądkach wielorybów resztki dziwnych stworów a wiadomo, że wieloryby nurkują bardzo głęboko.. To stało się bodźcem do rozpoczęcia szerokiego programu badań podwodnych. Książe Albert poświęcił na to masę pieniędzy. Zbudował pierwsze w świecie muzeum oceanograficzne. Do dzisiaj jest ono obiektem wycieczek i prowadzi się tu wiele ciekawych badań jak np. hodowle zaszczepek czerwonego korala, który « sadzi » się później na dnie morza. Z okien laboratoriów rozpościera się niesamowity widok na morze, bo cały budynek dosłownie « wisi » na skale.
Książe Albert nazywany ojcem oceanografii i chyba słusznie.
Nie zdobyłam niestety dyplomu DEA oceanografii fizycznej i nie zostałam oceanografem.
Cóż, trzeba było zarabiać na życie i gdy nadarzyła się okazja podejścia pracy jako inżynier chemik w ośrodku badawczym BSN – nie wahałam się.
Na wyjeździe narciarskim w Pirenejach dokąd pojechałam z przyjaciółmi z oceanografii poznałam Pierre’a . Już 30 lat jesteśmy małżeństwem.
Gdy skończyła się umowa w BSN nie starałam się o przedłużenie ponieważ oboje z Pierrem chcieliśmy podróżować a mnie ciągnęło do wody.
Pojechaliśmy do Togo gdzie spędziliśmy 5 lat. Byłam asystentka chemii a Pierre asystentem elektroniki na uniwersytecie w Lomé. Powstawało wtedy w Afryce wiele nowych uniwersytetów i nie było jeszcze dosyć kadry afrykańskiej. Skończyłam tam również studium podyplomowe z substancji naturalnych. Dużo podróżowaliśmy. Nasza najbardziej pamiętna podroż to trasa Człuchów – Lome z przejazdem przez Saharę. Nie było jeszcze wówczas asfaltu na trasie Tamaneasset-Agadez. To była prawdziwa awantura. Kto raz odkrył samotnie Saharę pozostaje urzeczony przez cale życie. Niesamowitym przeżyciem są noce pod rozgwieżdżonym niebem Sahary i odkrycie prawdziwej ciszy.
Zaczęłam w tym okresie robić zdjęcia aparatem Nikonos. Wody Atlantyku sa bardzo bogate. Trudno jednak o zaciszne miejsca ze względu na fale przybojowa.
Najbardziej pamiętne nurkowanie z tego okresu to wysepka na wybrzeżu Kamerunu dokąd zawiózł nas piroga przewoźnik. Nigdy nie widziałam takich ławic. Pływało się po prostu w tłumie ryb i miałam wrażenie, że ich dotykam.
W czasie jednej z letnich podroży do Francji poznałam Claude’B Chyba wszyscy koledzy Rekiny znają malownicza sylwetkę Claude’a: wesoły, jąkający się, okrąglutki Claude byl z zawodu szklarzem, a z zamiłowania płetwonurkiem – awanturnikiem. Towarzyszyła mu wszędzie jego piękna żona Jeanine, niesamowicie w nim zakochana. Jeanine była w stanie pojechać samochodem z Claudem z Paryża do Marsylii i z powrotem po to tylko żeby mu dotrzymać towarzystwa. W czasie jednego z nurkowań na greckiej wysepce leżącej już w pobliżu wybrzeża greckiego Claude odkrył wrak z bizantyjska ceramika w postaci talerzy. Nurkowałam z Claude’m wielokrotnie. Pamiętam doskonale jedno z zejść na ok. 30 m. Dno było usiane kawałkami ceramiki. Gdy podniosłam głowę do góry, ujrzałam – unosząca się aż do powierzchni – białą spirale. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to były worki plastikowe czyli po prostu śmieci. A byliśmy przecież na maleńkiej, zagubionej na morzu wysepce. Czyli we wszystkich morzach, oceanach jest po prostu pełno śmieci – wytworów naszej cywilizacji. To chyba od tego nurkowania słowo « ekologia » nabrało dla mnie nowego znaczenia.
W 1979 roku zrealizowałam w końcu swoje marzenie : nurkowanie wśród raf koralowych. Pojechałam nad Morze Czerwone do miejscowości Hurgada. Nie było tam jeszcze wówczas żadnego hotelu, to były początki. Zaskakujący był kontrast :szaro – żółte, po prostu brzydkie, pustynne wybrzeże i to niesamowite bogactwo pod woda. Byłam urzeczona pięknem raf koralowych. Wspaniała widoczność. Widziałam wszystko o czym marzy każdy płetwonurek :wielkie « kapitalny »( ?), płaszczki, żółwie, rekiny, mureny . Rybki ubarwione jak motyle, mieniące się srebrno, złoto, kolorowo. Miał racje Cousteau mówiąc o podwodnych ogrodach. Bogactwo raf koralowych jest wręcz trudne do opisania. Byłam zauroczona. Zrobiłam wiele udanych zdjęć z lampa błyskowa a najbardziej dumna jestem ze zdjęć rekina do którego odważnie podpłynęłam.
Byłam w dwójce z Belgiem François. Specjalnością François był czarny koral. Chcąc nie chcąc musiał ze mną nurkować. Schodziliśmy na ok. 40m gdzie mnie zostawiał a sam schodził błyskawicznie znacznie niżej skąd wracał z łupem w postaci gałęzi czarnego korala. Była to prawdziwa grabież. Dzisiaj zareagowałabym inaczej.
Nurkowałam również z instruktorem Nicolas. Lubił on rożne sportowe wyczyny jak np. łapanie żółwi za łapy i pływanie za żółwiem czy karmienie muren . Nicolas kładł kawałki ryb przed kryjówkami skąd wystawały rozdziawione paszcze muren. Zwabione przynętą mureny chwytały błyskawicznie kawałki ryb ukazując przez moment imponujące cielsko grubości uda. Kiedyś oddaliliśmy się trochę od grupy. W międzyczasie zapomniano o nas i statek odpłynął . Kończyło się powietrze. Nicolas znalazł na szczęście płytkie rafy koralowe. Była to kolonia olbrzymich małży « benitier »Stając żeby utrzymać głowę nad powierzchnia trzeba było bardzo uważać żeby nie nadepnąć na otwarta muszle, bo uścisk takiego olbrzyma mógł skończyć się tragicznie Przyznam, że czuliśmy się niewyraźnie sami, na pustym morzu, nie maja gwarancji, że nas odnajdą. Zabrano nas stamtąd po 2 h.
W czasie jednego z nurkowań schodząc na dno w pozycji pionowej, zatrzymałam się nie – jak sądziłam – na dnie, lecz na brzegu olbrzymiego koralowca podobnego do parasola czy grzyba o średnicy ok 3m. Parasol złamał się pod moim ciężarem. Nie mogę tego odżałować, bo przecież taki « parasol » narasta przez dziesiątki jak nie setki lat a ja zniszczyłam to przez jeden moment nieuwagi . Kapitan Cousteau miał racje gdy mówił, że rafy koralowe powinny stanowić sanktuarium przechowywane pieczołowicie dla przyszłych pokoleń.
W swoim – chyba ostatnim przed śmiercią- wywiadzie Cousteau twierdzili, że największym niebezpieczeństwem dla środowiska naturalnego jest przeludnienie i wiążąca się z tym nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych.
O tym do jakiego stopnia mogą być zdewastowane rafy koralowe mogłam się przekonać 20 lat później na wyspie Bali : obłamane kikuty koralowców, mętna od alg woda, to był skutek przeludnienia i dzikiej eksploatacji wód przybrzeżnych. Po prostu rozpacz.
Dużo mówi się o zamieraniu koralowca ze względu na ocieplenie klimatu. Nie, to nie bajki. Przekonałam się o tym kilka lat temu na wyspie Bonnaire (Antyle holenderskie w poblizu Wenezueli) dokąd pojechałam z mężem i trzema córkami żeby im pokazać piękno raf koralowych. Wyspa otoczona jest rafami koralowymi dostępnymi z samego brzegu i stad jej popularnością wśród płetwonurków. Piękne nurkowania, szczególnie nocne, masa płetwonurków amerykańskich. Z wysokiego nabrzeża wyspy, pokrytej częściowo lasami kaktusowymi i gdzie spotyka się wspaniałe okazy iguanów widać w wodzie białe plamy o powierzchni kilkudziesięciu, kilkuset m² . Są to martwe rafy koralowe. Pod woda robi to niesamowite wrażenie, bo przecież normalnie wśród raf koralowych życie podwodne jest bardzo bogate, kolorowe, nie można się napatrzeć na te podwodne cuda. Na martwych rafach nie ma nic : od czasu do czasu przepływa samotna rybka. Czyżby wszystkie rafy koralowe tak miały wyglądać za kilkadziesiąt lat ? Trudno się z tym pogodzić.
Do czego może doprowadzić nadmierna eksploatacja turystyczna mogłam się przekonać na wyspie Guadeloupe w 1995 roku gdzie chrzest podwodny przeszły 12-letnia wówczas córka Emilia i 7-letnia Alice. Przewodniki zachwalają tereny nurkowe nazwane « park Cousteau » . A jest to jakby podwodna ścieżka zdrowia. Przed każdym ciekawszym obiektem jest tabliczka z opisem co to jest. Takie nurkowanie z objaśnieniami jest bardzo frustrujące.
Musze wspomnieć o spotkaniu z wielorybem , bo należy to do moich najmocniejszych przeżyć podwodnych. Było to na wyspie Grand Canaria Wysp Kanaryjskich gdzie można było zobaczyć wieloryby z garbem. Wypłynęliśmy statkiem. Wkrótce zauważono charakterystyczne dla wielorybów wodne fontanny. Popłynęliśmy dalej zodiakiem. W piankach ale bez butli. W pewnej chwili kazano skakać do wody. Byłam niezbyt sprawna, bo moja 3-a córka Celinka, miała dopiero 3 miesiące i pozostałam trochę na uboczu grupy. Gdy skoczyłam do wody zobaczyłam pod sobą na głębokości ok. 3-4m olbrzymie, 30-tonowe cielsko z jakby wyżłobionymi rowkami wzdłuż ciała. Mowie cielsko, bo nie widziałam ani początku ani końca. Byłam tak blisko, że widziałam nawet najmniejsze blizny na ciele wieloryba. Lypnelo na mnie wielkie oko. Zanurkowałam żeby zbliżyć się do tego oka. Wieloryb wahał się jakby przez chwile i w końcu, zirytowany, zanurkował w głąb wydając taki ryk, że dosłownie zadudnił ocean. Glos roznosi się w morzu lepiej niż w powietrzu i w echu tego ryku dosłownie czuło się ogrom oceanu. To wszystko trwało tylko kilka minut, lecz to są minuty, których się nie zapomina. Z całej grupy tylko ja miałam szczęście zobaczyć wieloryba z tak bliska.
W kwietniu 2004 nurkowałam po raz pierwszy z moja 20-letnia córka Emila, świeżo upieczonym płetwonurkiem. Nurkowałyśmy z klubem Narval w Cassis koło Marsyliw jednej ze słynnych « calanques »czyli skalnych zatok a raczej fjordow miedzy Cassis i Marsylia. Tylko 15 m ale ile rzeczy zobaczyłyśmy ! Piękne żółte « gorgones » na pionowej podwodnej skale, podwodna grota, 1,5m murena, wielka ośmiornica, raki pustelnik, rozgwiazdy, ryby…Nie spodziewałam się takiego bogactwa w Morzu Śródziemnym. Zaskoczona byłam stosunkiem naszej instruktorki Christine do podwodnej fauny i flory w porównaniu z tym co widywałam wcześniej. Odnosiła się ona z wielkim szacunkiem do każdego podwodnego żyjątka. W czasie nurkowania nie wolno niczego dotykać. Nie ma mowy o zabieraniu jakiejkolwiek « pamiątki » z nurkowania.
Dobrze, że podejmowane są te podstawowe kroki środki ostrożności, ale Morze Śródziemne odczuwa również skutki efektu cieplarnianego czyli ocieplania klimatu. Jednym z objawów jest rozprzestrzenianie się w zastraszającym tempie algi tropikalnej Caulerpa taxifolia. Wypiera ona bardzo istotna dla produkującej tlenu roślinę « Posidonie oceanica ». Posidonia występuje tylko w Morzu Śródziemnym i nazywana jest « płucami Morza Śródziemnego » . Caulerpa pokryła już 13 000ha dna Morza Śródziemnego. A co będzie jutro ?
Czy dzieci Emilii zobaczą jeszcze to, co ona zobaczyła ze mną ?
Tak wiec nurkowanie, pasja mojej młodości, zainicjowana w klubie « Rekin » pozostała pasja mojego życia. Stopniowo uświadamiałam sobie jak wrażliwy jest ten przepiekany świat podwodny i jak szkodliwa może być działalność człowieka.
Zrozumiałam że nie możemy bezmyślnie dewastować natury, zanieczyszczać atmosfery nie troszcząc się o przyszłe pokolenia. Zdaje sobie sprawę, że miałam wiele szczęścia mogąc zobaczyć te wszystkie podwodne i nie tylko cuda natury i czułam, że moim obowiązkiem jest zrealizowanie czegoś konkretnego w dziedzinie ekologii.
Postanowiłam przenieść z Francji do Polski pozytywne doświadczenia w tej dziedzinie. Wybór padł na energie odnawialne ponieważ jest to klucz do zmniejszenia efektu cieplarnianego. Przy pomocy francuskich specjalistów, na terenach byłego województwa słupskiego, powstał projekt budowy 6-u kotłowni na biomasę. W roku 2000 odbyła się inauguracja pierwszej gminnej kotłowni w Kępicach. Obecnie funkcjonują 3 kotłownie na biomasę z planowanych 6-iu. Kilka tysięcy ton węgla rocznie zastąpiono biomasą to symboliczny wkład w zahamowanie efektu cieplarnianego , lecz jestem z tego bardzo dumna.
Na zakończenie chciałabym wspomnieć o symbolicznym dla nas – związanych z Gdańskiem spotkaniu z wielkim człowiekiem morza jakim był Francuz Eric Tabarly. Dla wszystkich żeglarzy jest to postać mityczna. Było to w czasach stanu wojennego w Paryżu. Ruch Solidarności odbił się szczególnym echem we Francji. W Paryżu powstali Komitet Koordynacyjny « Solidarność » gdzie spędziłam dwa lata pracując jako tłumacz i koordynator . Byłam świadkiem wielu wzruszających akcji solidarności ze strony Francuzów. Jedna z nich właśnie była propozycja Erick-a Tabarly nazwania swego nowego jachtu « Solidarność ». Dyrektor Komitetu Sewek Blumsztajn nie zgodził się na to ponieważ wiązała się z tym akcja handlowa na sfinansowanie jachtu w postaci sprzedaży koszulek trampek, i.t.d. ze znakiem « Solidarność » Sewek powiedział, że « Solidarność » nie jest na sprzedaż i jacht « Solidarność » nie powstał. « Solidarność » to wartość wyższa, pozamaterialna Sewek miał racje : nie wszystko jest na sprzedaż .
I z takim apelem zwrócę się na zakończenie do młodszych : pozostańcie chociaż trochę « pozamaterialni ». Dostrzegajcie i chrońcie piękno otaczającego was świata a gdy rzeczywistość za bardzo was przytłacza.….zanurkujcie !
Ewa
P.S. W grudniu 2004 uprawnienia zdobyli Pierre, Alice, Celina, czyli cala rodzina nurkuje.Na zdjeciu pierwsze nurkowanie rodzinne w Morzu Czerwonym w Safaga. Od prawej:Alice, Pierre,Celina,Emilia i ja
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Architektury. Rok 1967
Rok 2001. Stoję w głębokim wykopie. Obok prawie 25 metrowej wysokości ściany wykopu pod kilkadziesiąt potężnych stóp fundamentowych dla podziemnego parkingu dla firmy Carrefour. Każda stopa to prawie 50 m3 betonu. Od paru miesięcy prowadzę tę budowę.
Stoję na dnie wykopu. Paru robotników, mozolnie, jak 100 lat temu – i jak 35 lat temu – przy pomocy 25 kilogramowego młota – baby osadzonego na sądzie, wbija ją w grunt. Wszystko ręcznie. Unoszenie „baby” i opuszczanie. Góra dół, góra dół. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Za dużo, jeszcze raz. Pomiar i ponownie aż do zadawalającego wyniku. Pochmurno, siąpi i zimno. Błoto do połowy łydek. Strumyki rozpuszczonego błota spływają po ścianie wykopu. Krople deszczu ciekną po karku, z rękawów spływają do kieszeni i oziębiają i tak już skostniałe dłonie. Sięgam w kierunku koi po coś do picia i po szmatę, aby obetrzeć pot. Zaczyna się wyciąganie sądy. Podbijamy ją „babą”, dźwigając ją z Jerzym. Antek odpoczywa i coś marudzi. Siedzimy we trzech w „Meduzie”, kabinie Antka, na głębokości 15 m, w Porcie Północnym, (którego budowa właśnie ruszyła) i mozolnym wbijaniem sondy w dno, badamy zagęszczenie gruntu. Co chwilę słychać przepływające nad nami jednostki? Tam też stoi nasza baza zaopatrująca nas w powietrze. Coś nadpływa i moment później huk, rozkołys, woda po pas, wszystkie łapy drą się do aparatów oddechowych leżących pod ścianą, coś ze światłem. W telefonie „o k…… chyba za blisko”. Wszystko ok? Tak, to tylko szalanda zrzuciła kruszywo trochę za blisko was, to znaczy na nas. Lecimy dalej, gdybym był psem, włos zjeżyłby mi się na karku, a tak to tylko ciarki po kręgosłupie. Wieczorem padam. Takiego bólu głowy nie miałem w życiu. Co się stało? Telefon do Jerzego. Ledwo gada. Dokładnie te same objawy. Postanawiamy poczekać do następnego dnia. Rano do portu. Przygotowywania do ponownego rozpoczęcia badań. Patrzymy na kompresor tłoczący powietrze do „Meduzy” i własnym oczom nie wierzymy. Wiatr zmienił kierunek i wczoraj oddychaliśmy spalinami zasysanymi przez kompresor.
Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych, a może wcześniej, gruby paluch na mojej desce kreślarskiej w Pracowni Projektowej Politechniki Gdańskiej. Patrzę na paluch, potem na dłoń, potem na wysokiego roześmianego od ucha do ucha Racucha – Jerzego. „No to, co? Jedziemy?” Ja – jasne!
Brzeg jeziora, kupa czegoś na moich plecach, a ja wbity w coś, co miało być pianką, ale strukturę miało raczej opony i to ciężarowego samochodu. I znowu paluch. Pokazuje najpierw poziomo, potem paluch się zagina, co oznacza w dół. Ciemno, muł, zimno, woda w nosie w uchu i masce, co ja tu robię i po co mi to potrzebne! Tam, 15 metrów wyżej, słońce, ciepło, jedzenie, picie i towarzystwo. Mimo to zostało już tak na następne dziesiąt lat.
Rok 2003. Telefon od Jerzego. Napisz parę słów, jeżeli coś fajnego pamiętasz. O czym pisać? Czy o dziesiątkach wspaniałych ludzi, których poznałem, a każdy z nich to odrębna historia, czy o dziesiątkach wypraw, czy o setkach zasłyszanych niesamowitych historii, czy może o tym, ile razy uosabialiśmy się z duchem tajemniczych informacji i przejęci – gnali sprawdzić. A może o jednej wybranej osobie, a może tylko o Jerzym, a może tylko o zabawnych epizodach, albo o tym, co do dzisiaj powoduje, że ciarki mi przechodzą po kręgosłupie na samo wspomnienie tych chwil? A może o porażkach?
Jednak uśmiech do wspomnień zwycięża. Do dziś pamiętam minę pewnego gospodarza, gdzieś w okolicach Lęborka.
Skoro świt, a jakże, o 7:00 rano planowany wyjazd do Szczecina na czyszczenie statku – golenie. Wszystko przygotowane, Dodge i kompresor niskociśnieniowy na haku. Jeszcze drobne „zabiegi organizacyjne” i o 18:00 jesteśmy już na drodze do Szczecina. Oczywiście decydujemy, że jedziemy do samego celu „non stop”, bo przecież roboty masa, a czasu mało.
Dodge wyładowany ludźmi. Ciasno, ale nadzwyczaj wesoło. Koło Wejherowa dochodzimy wszyscy jednogłośnie do wniosku, że robota owszem, tak, ale zdrzemnąć też się przecież trzeba, tym bardziej, że i głowy przemęczone wcześniejszymi problemami organizacyjnymi i utrzymaniem poziomu płynów w organizmie, odmawiały współpracy. W krótkim czasie wypatrzyłem całkiem zacną stodołę i całkiem blisko drogi. Znalazło się też miejsce na ustawienie Dodge’a pyskiem do drogi (tak na wszelki wypadek). Ostatnie piwko i spanie.
Piąta rano. Jakiś kogut i coś się rusza za ścianą. Przez szpary sączy się jeszcze nie słoneczne, ale przez mgłę przefiltrowane światło przedświtu. Szaro, ale co nieco już widać. Schodzę po drabinie i patrzę przez lekko uchylone wrota na podwórze. Tam chałupa, a na progu chłop czochra się i leje. Dodge’a nie widzi, bo lekko za rogiem stoi. Dalej szosa z koronami drzew wystającymi z mgły. Wilgoć i „zapach” mgły w powietrzu. Ktoś staje koło mnie. Co robimy? Jest nas z dziesięciu i trudno wymknąć się niepostrzeżenie. Reszta powoli budząca się nie widzi żadnego problemu. Jak to, co robimy? „Lecim na Szczecin a k….. jadom na Radom”, zaanonsował pełnym głosem Paweł, przeciągnął się, otworzył kopnięciem wrota i ruszył do samochodu.
Chłop w najzdrowszym odruchu, wolną ręką zaczął – jak się domyślam – wideł lub innego na tę okoliczność odpowiedniego narzędzia szukać. Coś mu się nawinęło, ale w tym momencie ze stodoły burcząc coś pod nosem Wał Daniło się wytoczył, a i reszta trochę jak kaczki na Disneyowskich kreskówkach, zaczęła z nonszalancją, prawie pogwizdując, przez środek obejścia do Dodge’a się posuwać. Chłop puścił wszystko, co trzymał, szczęka opadła, zaspane oczy wytrzeszcza i sam nie wie, śpi, śni, czy też omamy go jakieś opadły. Oczy wybałuszył i potykając się o próg, podaje tyły. Wyraz jego twarzy to jest to, co pamiętam do dziś. Dobrze słychać było dość sprawne i szybkie barykadowanie drzwi od wewnątrz, a w oknie przylepiona do szyby twarz roześmianego dziecka. No a my – „lecim na Szczecin …….”
Parę lat później, pracuję nadal na Politechnice Gdańskiej, ale całe lato szukamy kruszyw i jakiegoś zielska na dnie Bałtyku, od Jastarni poprzez Ławicę Słupską i dalej na zachód. Jadę Dodge’em do Ustki. Obok siedzi Ola. Jedziemy od okazji do okazji dolania litra lub dwóch oleju do silnika, potrzebujemy go 2 litry na 20 km. Jest 2 w nocy i zajeżdżamy na podwórze Kaszubowego gniazda rodzinnego, gdzieś pod Sierakowicami. Wołania, trąbienie. Kaszub miał też jechać z nami do roboty. Wystawia zaspany łeb gdzieś spod strzechy i odmawia współpracy. Poduszkę ma ciągle przy głowie. Jedziemy sami dalej. Ze świtem na karku, piaskiem pod powiekami i klekotem panewek wjeżdżamy do portu w Ustce.
Z tą pracą wiążę jedno z najwspanialszych podwodnych doznań i serią najgorszych przekleństw i wyzwisk, jakie w życiu wyszły z moich ust. Podwodne latanie na holu za kutrem rybackim na czymś, co nazywaliśmy aquaplanem. Choć urządzenie niedoskonałe, mimo to uwielbiałem te loty. Poszukiwania prowadzimy z kutra „łososiowca”, WŁA – 188 (196??). Szyper Władek, barwna postać, kawał czasu spędził na kutrach rybackich w Zatoce Gwinejskiej. Śpimy na kutrze, jemy i pijemy najczęściej na lądzie. Mały dziobowy kubryk mamy dla siebie. Manta – aquaplan na pokładzie. Baza w Ustce.
Na kei w Ustce; od lewej Kaszub, szyper Władek, Jerzy Kułakowski (tyłem), pracownik Instytutu Morskiego, Jerzy Ranek. Manta za burtą, 100 – 150 metrów holu z kablem „komunikacyjnym” wydane. Pianka, aparat, automat (ELF) i do wody i po holu na dno do „manty”. Aquaplan – kształt manty, mała owiewka, dwa drążki uniwersalnych sterów. Przy ich pomocy i szybkości holowania 1 do 1,5 węzła lecimy nad dnem, wznosimy się opadamy i skręcamy w prawo i w lewo. Wspaniałe uczucie, coś pomiędzy ziszczonym śnie o swobodnym lataniu, a tańcem w trzech wymiarach. Łączność z pokładem dzwonkiem, dla którego ustalamy cały system znaków. System bardzo zawodny. Tak przeczesujemy dno całymi godzinami. Głębokość 15 – 20 metrów, co jakiś czas informacja, jaki rodzaj dna. Stop. Rozumiem, że koniec na dzisiaj. Leżę na dnie i czekam aż mnie zaczną holem wyciągać. Powtarzam sygnał „wyciągać”. Nic. Woda o kolorze zdradzającym słoneczny dzień tam wyżej, lekko mleczna kołysze mną zawieszonym w toni nad mantą. Czekam. Głębokość 15m. Widoczność 10 – 12 metrów. Powietrza końcówka, chyba pamiętają o tym na górze. W końcu siedzą tam Wał ……… Wypływam. Puszczam mantę i obserwuję dno. Żadnego prądu czy znoszenia. A więc wypłynę na powierzchnię około 100 m od kutra. Coś z powietrzem. Góra. W ostatniej chwili spostrzegam, że lekko mnie znosi w stosunku do holu leżącego na dnie, ale prostopadle. Nie jest źle.
Powierzchnia, woda do pół maski, parę głębokich oddechów, no i gdzie oni są. Morze – lustro, kompletna cisza, wręcz atłasowa atmosfera, można by pomyśleć, że właśnie się przebudzam po dobrze przespanej nocy. Prawo, lewo, jeszcze raz te same ruchy i coś po karku mrowi. Ani śladu kutra. Niemożliwe. Durne myśli o nurkach zapomnianych na morzu. Podobno zdarzało się coś takiego. Choć najmniejszej falki niema, pedałowanie w górę i znowu w prawo w lewo. Zdejmuję maskę i czepek z pianki. Uszom nie wierzę. Słyszę gderanie Stampiego, ale chyba na temat śniadania. A ja to, co? Jeszcze raz prawo, lewo – nic. Płynę w stronę głosu drąc się. Po chwili widzę kuter we mgle, która sięga mu zaledwie do połowy burty, co wystarcza, aby mój kręgosłup ciarki dopadły.
Płyniemy do portu, a tam sobota, niedziela, sympatycy, czasem zmiennicy. Przyjechała Dorota, Lulu no i Sroka (Andrzej Sroczyński) z W-wy i …. … …. … … cała masa bywalców pakamery.
Niedziela w porcie w Ustce. Od lewej: „Pąkla”- Marta Jaczewska, „Rozdepka” – Renata -???? :Lulu – Wiliński, Leszek Piekutowski (leży), Dorota Suchorzewska, Juliusz Bohatyrewicz, Janka ……., Michał Rybicki, xxxxxx
Parę dni później powtórka. Znowu leżę na dnie i czekam. Trochę długo. Właśnie odkryłem, że olbrzymie głazy wielkości domków jednorodzinnych leżące na dnie, a wyłaniające się jak na szybkość 1,5 węzła nadzwyczaj szybko, można górą oblatywać. Dotychczas instynkt kierowcy kazał mi je prawą lub lewą stroną omijać. Wspaniałe, tyle, że trzeba zdążyć. Ciągle czekam na wybieranie holu. Decyzja. Zaczynam. Tym razem, nauczony doświadczeniem, po holu pnę się do góry. Głowa opuszczona, oczy przymknięte, mozolne ruchy rękami, lewa, prawa, lewa, prawa. 150 m, nie tak wiele. Jasność wody zwiastuje bliskość powierzchni. Podnoszę głowę i nawet przysłowiowe ciarki nie zdążyły. Przed sobą, czując już jej ciąg, widzę obracającą się mosiężną śrubę kutra pracującą „mała wstecz”. Teraz tylko odruchy. Lewa ręka łapie za płetwę sterową, prawa odbicie od burty za śrubą (tego to się tylko domyślam). Kopniak wody i wyrzuca mnie lekko wzdłuż burty. Ręce, nogi – trzęsiawka. Wszyscy na burcie włącznie z szyprem – to samo. Przysłowiowa piana i wrzask. Tego, co wykrzyczałem nigdy wcześniej ani później, ani do dziś nie potrafię powtórzyć. Wał daje mi drugi aparat i wymienia rozbitą przez śrubę maskę. Najsłodziej jak mu się wydaje, a może tylko żeby się mnie pozbyć z burty, sączy mi do ucha „wskakuj do wody, bo jeśli teraz tego nie zrobisz nie zrobisz już tego nigdy”. Skok.
Skok do wody z burty Jas 12, Jerzy pierwszy ja drugi i jest rok 1973. Obok na wodzie kołysze się Ania – kabina przygotowana z myślą o nurkowaniach na Wilhemie Gustloffie. Stalowa rama, kopuła z żywicy, kilkanaście butli ze sprężonym powietrzem. Mieliśmy zawiesić Anię w toni. Okazało się, że wyważenie w toni, nawet z obciążnikiem nie jest
takie proste. Wpływamy do środka i zaczynamy wykonywać próby zanurzenia. Kabina traci pływalność i w tym momencie zaczynamy lot do dna. Trochę galimatiasu. Leżymy na dnie. Głębokość 34 m widoczność 1m. Jerzy w kabinie, ja jakimś cudem na zewnątrz.
Wygrzebujemy się i mając całkiem pokaźne zapasy powietrza, wypieramy wodę z kopuły i już po chwili zaczynamy podwodny lot „balonem” ku powierzchni. Widok grzyba z rozprężającego się powietrza jest tak fascynująco piękny, że tylko dla tego widoku powtarzamy zabawę „balonowe loty podwodne”.
Siedzę na burcie „Konstelacji” – jest rok 1973. W toni, mieniąc się w zielonkawej wodzie, zawieszona żółta kabina „Ania”. Patrzę z tego miejsca na któryś już z rzędu zachód słońca. Na morzu jest on zawsze ascetyczny, bez lądowych upiększeń. Skóra spalona słońcem i słona. Wkoło na lekkiej martwej fali kilka innych jednostek. Stoją: Czapla, Kontroler 1, Kontroler 10, parę pontonów. Pokład zawalony sprzętem do nurkowania, kabina, kompresory, butle przemysłowe z powietrzem, setki metrów kabli i lin. Pomiędzy tym kamery i aparaty fotograficzne. Gdzieniegdzie ktoś leży odpoczywając, na dziobie większa grupa z Jerzym i Andrulewiczem o czymś rozprawia oglądając jakieś rysunki i zdjęcia.
Parę godzin temu bosman Glanc, klasyczny nurek z jednostki ratowniczej Marynarki Wojennej „Lech” założył ładunki wybuchowe u podstawy masztu przeszkody nawigacyjnej nr 73 – Wilhelm Gustloff. Strzał – ostatni akcent – jutro się zwijamy. Łącznie prawie 7 godzin wynurkowanych na wraku. Głębokość do 45 m. Widoczność do 12 metrów. Dekompresje we wcześniej testowanej kabinie „Ania”. Wszystko tu ekstremalne. Największa tragedia. Największy wrak. Największe emocje.
Niechętnie pozwalam wyobraźni krążyć nad tym miejscem tragedii tysięcy ludzi. Mam przed oczami wyobraźni kolumny uciekinierów z Prus, przemieszczające się przy 20 stopniowym mrozie w panicznej ucieczce przed sowieckimi wojskami. Zmierzają z Olsztyna, Ostródy, Bartoszyc, Mrągowa i z tysięcy małych wsi, starcy, dzieci, niemowlęta w zawiniątkach, kobiety ciężarne, ranni, inwalidzi, okrążeni przez wrogie wojska uciekają na wozach, pieszo, na rowerach. Jedni do Piławy licząc na transport morski inni przez zamarznięty Zalew Wiślany wzdłuż brzegu do Gdańska i Gdyni. Kilka tysięcy z nich zaokrętowało się w Gdyni na Wilhelma Gustloffa, aby tu w tym miejscu, na dnie, 45 metrów poniżej zakończyć swoją drogę.
Trudno powstrzymać mi się od spostrzeżenia jak silnie działalność naszego klubu powiązana jest z historią tego regionu. Prawie każda akcja w mniejszym lub większym stopniu odsłania drobiny tragedii tej ziemi sprzed prawie 60 lat. Jerzy „wilniuk” ja „lwowianin” inni też rzuceni na tą ziemię tymi samymi zdarzeniami, co spoczywający na dnie, pomagamy historii powiedzieć o nich trochę więcej. W 1973 r, tragedia tysięcy spoczywających na dnie nie była tragedią, była jeszcze ciągle sukcesem radzieckiego okrętu podwodnego U113 i kapitana Marinesko.
Pamiętam z czasów naszej akcji zdziwienie, wydawałoby się dobrze zorientowanych ludzi w historii II wojny światowej i pytania: to co nie „Titanic”, nie, nie „Titanic”. Na Wilhelmie Gustloffie zginęło 3 może 4 a może 5 razy więcej ludzi, zginęło całe małe miasteczko. Zaczęto mówić nie jak o sukcesie, ale jak o tragedii.
Dopiero 30 lat później Gunter Grass zdobył się na zbeletryzowany opis tragedii. Wcześniej tylko uratowany płatnik statkowy z Wilhelma Gustloffa, Heinz Schon gromadził dokumenty katastrofy.
Jaką dziwną klamrą spina się nasza akcja na Wilhelma Gusttloffa z 1973 roku, która pozwoliła cicho bo cicho ale zacząć mówić o tragedii z akcją ze stycznia 2004 kiedy wydobyliśmy z morza przy plaży w Stegnie transporter gąsienicowy typ Sd.Kfz.6 Pozwalam sobie w wyobraźni zobaczyć to miejsce oczami uciekinierów, którzy być może przechodzili tędy i widzieli (właśnie wydobyty przez nas transporter), który (może?) służył jako prowizoryczny pomost do wejścia na małe jednostki, które pomagały w ewakuacji ludności. Może przeszli obok niego, bo nie było miejsca na przycumowanej jednostce i poszli dalej – do Gdyni i na Wilhelma Gustloffa.
Wracam do roku 1973
Nurkujemy trójkami. Jerzy, Stampy i ja. Wpływamy do jakiegoś pomieszczenia, salon, może restauracja czy jadalnia. Rumowisko połamanych urządzeń, rur, chyba mebli, i najlepiej widocznych kaloryferów. Wszystko pokryte cieniutką warstwą drobnego mułu. Ruch płetwą i cała zawiesina unosi się. Płyniemy jak w śmietanie. Światło latarki ma 20 centymetrów długości. Znowu wyobraźnia i ciarki po kręgosłupie. Gdzie płynąć? Kręcę się w kółko, wzajemnie się nie widzimy. Prawie jednocześnie wpadamy na ten sam pomysł. Gasimy latarki i w tym momencie dzięki przenikającemu przez toń słabiutkiemu światłu słonecznemu zapalają się nad nami lekkie, ledwo widoczne zarysy otworów okiennych. Jeszcze trochę w kierunku rufy i w jakiejś szczelinie pękniętego kadłuba dziwny przedmiot o nadzwyczajnie dobrze zachowanych kształtach. Kasa? Nie, to do dzisiaj leżący u Jerzego w przedpokoju żyrandol, natychmiast zlokalizowany na dostępnych zdjęciach Wilhelma Gustloffa.
Wielokrotnie przepływamy przez część luku ładowni odłamanej części dziobowej. Używałem, z czego byłem bardzo dumny, całkowicie nowego automatu oddechowego hiszpańskiej firmy Nemrod. W środku dziobowego luku załadunkowego, nagle stało się coś, co już kiedyś poznałem pod stępką „Rybnika” w Szczecinie, Stampiemu wpadło wtedy do głowy (bez uprzedzenia mnie) wymienić butle w nargilach – zadławienie na wdechu. Teraz to samo. Znowu ciarki na plecach. Najpierw wypłynąć z luku, aby uniknąć dociśnięcia do stropu. Kamizelka. Zawór. Wąż oddechowy z kamizelki i góra. Ciarki. Zbyt nerwowe ruchy. Spada mi jedna płetwa (O k….. przecież pożyczone). Kamizelka Nemroda, a jakże, ma zawór przyciskowy, którym ciężko jest dopuszczać powietrze stopniowo. Przycisk i lecę w górę po oddech. Przyspieszenie i szybkie ruchy powodują wyskoczenie węża oddechowego kamizelki z uchwytu i w tym momencie jest on gdzieś na plecach, poza moim zasięgiem. Rzut oka w kierunku kabiny „Ania”. Za daleko. Zresztą i tak nie mam wyboru. Lecę do góry, bulgotanie z zaworu bezpieczeństwa kamizelki. Absurdalne myśli, że tyle powietrza się marnuje. Może 35, a może 25 metrów. Dużo jak na bezdech. Przestaję kontrolować wynurzanie. Ręce na głowie, tam na górze tak tłoczno, że na pewno trafię głową w dno jakiejś jednostki. Pierwsze zachłyśnięcie. Powierzchnia. Uf, trafiam pomiędzy dwa pontony. Teraz zrobić wszystko, aby nikt się nie zorientował i tej porażki nie zauważył. Wstyd? – Tak. Wykrztuszam wodę potajemnie, za burtą pontonu. Krótka cicha rozmowa ze Stampim. Wymienia mi w wodzie automat i wracam po płetwę.
Rzut oka na wrak. Sfotografowanie całego wraku nie jest możliwe, muszę go odtworzyć na papierze na podstawie swoich i kolegów obserwacji, zapamiętać jak najwięcej szczegółów, by skończyć rysunek – który do dziś kursuje w Internecie, a o którym dawno zapomniałem.
Parę lat później. Wychodzimy na pokład. Mamy 5 minut na rozebranie się i wejście do komory dekompresyjnej. Nurkowanie na U-Boota U-367 (?) dla TVP zaplanowane bez dekompresji w toni. Odsiedzimy dekompresję w komorze dekompresyjnej. Ze wszystkich stron pytania. Ktoś ciągnie do burty, bo tam lepszy plan. Pytania techniczne i o sprzęt. Byliście? Widzieliście? Kto pilnuje czasu? Gdzie Jerzy? Wchodźcie razem do kabiny. Minęło 10 minut. Lekarz chyba nie będzie wam potrzebny? Wszystko według planu. A jeszcze o tym, a jeszcze o tamtym. Wyskakujcie z tych pianek wreszcie! Co się stało z kamerą? Co się stało z twoją lampą od Nikona? Jeszcze ze Stampim krótka narada, co robić z tą lampą. Nic, pod kran z ciepłą słodką wodą. Okazało się, że japońska technologia nie ma nawet 10 procentowego marginesu bezpieczeństwa. Jak 50 metrów to 50 metrów a nie 65 czy 70 metrów, pękła obudowa i cała elektronika zalana.
Kto kontroluje czas? Minęło 15 minut – źle. Kabina dekompresyjna i już jesteśmy odcięci od świata na 8 godzin. Cisza i czas na refleksje. Zaledwie kilkanaście minut na wraku. Niemiecki U-Boot wbity w dość stromo opadające dno. Widoczna farba i rdza. Armata na pokładzie, kiosk, wysunięty peryskop, sieci, sieci i sieci. Zamknięte włazy. W środku cała załoga – nasi rówieśnicy.
Leżymy w kabinie dekompresyjnej „Lecha”. Ciepło, sucho, pogadujemy i analizujemy. Porażka, miałem zrobić na wraku przeźrocza. Prawdopodobnie gdzieś poniżej 50 metrów nie wytrzymała obudowa lampy błyskowej i pękła. Ani jednego zdjęcia. Z kabiny wychodzimy już w porcie w Gdyni. Pokład zawalony sprzętem naszym i Stefana Truszczyńskiego z TV. Wóz transmisyjny TVP zamocowany na pokładzie. Pakujemy się i do domu.
Druga w nocy. Budzi mnie ból w stawach, kolana, łokcie, stawy barkowe. To cena zbyt długiego zwlekania z rozpoczęciem dekompresji w kabinie. Ból narasta. Telefon do Mar – Woju na „Lecha” i kabina dekompresyjna będzie zaraz gotowa. Z trudnością, ale sam dojeżdżam do portu i stawiam się na burcie. Do kabiny i lecznicze spompowanie do 60 metrów. Przewspaniałe uczucie. Ból ustępuje w miarę wzrastanie ciśnienia. Po 15 minutach czuję się już wspaniale, dobrze, że zabrałem książki. Będę miał, co czytać przez te trzy dni leczniczego pobytu w kabinie. Rano dołącza do mnie lekarz z Marynarki Wojennej dr Mieczysław Kłapot – specjalista od dekompresji. Czytamy, śpimy, jemy, rozmawiamy, a myślami błądzę wkoło jakże niedawnej sielanki – nurkowań na Jeziorze Godziszewskim w poszukiwaniu resztek po husarii Czarnieckiego. Namioty na brzegu, wyprawy łodzią zarośniętym kanałem na posiłki do wsi, słońce, łąka, dłoń pod głową, oczy zamknięte, ale słońcem olśnione i w półśnie, …….. druga próba solidnego stanięcie na trapie. Metr przed maską, z szybkością falowania, przesuwa się stalowa, kilkudziesięciometrowa ściana burty tankowca „Sokolica”. Kilkanaście metrów w dół, kilkanaście w górę. Duży rozkołys pomimo tego, że jestem na zawietrznej. „Winda”, z której trzeba wskoczyć na trap. Uchwyt, stopy na trapie, fala odpływa i w sekundę przyrost wagi… i już jadę z trapem do góry. Pokład zalany słońcem, spokój, ani śladu kołysania i fal, które miotały mną podczas sprawdzania śruby i uszczelnienia wału tego giganta. Obiad w mesie oficerskiej z białą serwetką na kolanach i deserem.
Zimno, sine niebo, zgaszone matowe spojrzenia, podniesione kołnierze, dłonie w kieszeniach gdzie resztki piasku, igliwia, okruchów chleba – wspomnień ze wspólnych stołów – zdarzeń, kilkudziesięciu nas, poważni, w czerni, Panie i Panowie, szukamy wzrokiem jednego z nas – Staszka.
Jeżeli przemnożymy ilość ludzi, którzy przewinęli się przez pakamerę na ul. Hołdu Pruskiego, przez ilość wypraw, dni i lat, przez ilość chwil przy ciężkich nieraz robotach, przez ilość wypitych trunków i planów zrealizowanych i niezrealizowanych, dodamy do tego emocje z tym związane, przyprawimy szczyptą zadzierzgniętych wiecznych przyjaźni, na dnie szklanki zobaczymy REKINA – nasz klub.
Przemoczeni, zmęczeni w środku nocy wyskakujemy ze stogu siana i w deszczu wsiadamy do samochodu. Jesteśmy w polu gdzieś pod Ustką. Andrzej Sroczyński – „Sroka” i ja parę godzin wcześniej uznaliśmy opuszczony stóg za najlepsze miejsce do spędzenia nocy przed wypłynięcie na Gustlofa. Lądujemy w przyczepie i na butlach, aparatach i zwojach kabli spędzamy resztę nocy.
A kilkadziesiąt (hi hi hi tak tak) lat później Sroka przywozi swoją córkę na studia na Wybrzeżu, wieczorem przy piwku, Andrzej, Jerzy i ja i nieda się uciec od ……..
Michał Rybicki.
Michał, po naszej wieczornej rozmowie jeszcze drążyłem ten temat Ustki z Jerzym. Przyznał, że możliwe, iż to nie był zielony Willis, a żółty Dodge, zwłaszcza, że ja zlokalizowałem rok spotkania na 1960, a nie 59. Jeśli ta historyjka pasuje Ci do strony, to ją bierz. Biorę !!!!!
I jeszcze historia, którą wspominałem na naszym spotkaniu. Moje pierwsze spotkanie z „Rekinem”. Otóż już po odbyciu kursu i dostaniu papierów byłem na samotnej, dalekiej /dla mnie, bom warszawiak…/ wycieczce motocyklem nad morze. Trochę pływałem, czasem nurkowałem z fajką, a nocowałem w stogach siana lub, czasem, elegancko, w schroniskach. I któregoś dnia /a był to wrzesień 1960/ zajechałem do Ustki. A tam, przed schroniskiem, stał żółty Dodge z napisem Rekin i z jakimś szpejem nurkowym na wierzchu. Patrzyłem zafascynowany, zazdrościłem, ale ludzi nie widziałem. Przeszedłem się demonstracyjnie po okolicy z plecaczkiem, z którego wystawała fajka z rurki winidurowej z ustnikiem na wierzchu – specjalnie przeze mnie tak zatknięta za klapę, aby było wyraźnie widać – ale, ku mojemu rozczarowaniu nikt nie podszedł powitać kolegę-nurka, nikt z okna schroniska nie krzyknął „witamy kolegę z branży”. Trochę obrażony na życie, zbyt nieśmiały, aby szukać Rekinów, poszedłem spać, a następnego dnia rano już Dodga nie było…A następne spotkanie z Rekinem nastąpiło wiele lat później, ale wtedy już nie musiałem demonstrować fajką swojej przynależności do dobrego towarzystwa…
A co do Rekina, to nie tylko ja odwiedzałem Wasz Klub w Gdańsku, ale i wiele „rekiniąt” brało udział w moich pracach, głównie na Zalewie Sulejowskim w latach 1974-76. Mając braki w pracownikach, telefonowałem do Jerzego i ten mi podsyłał chętnych. W ten sposób na długo trafił do mnie Stach Choiński /potem „uciekł” mi z roboty i pływał jako bosman na Pogorii, a kontaktujemy się i przyjaźnimy do dziś/, na długo też przystali do mojej ekipy Piotr Bartosik /ożenił się w Porąbce z dziewczyną, którą tam, w czasie naszych prac poznał/ i Janek Wiliński /ten związki z Rekinem miał chyba słabe, obecnie jest w USA/. Na krócej był Paweł Anaszkiewicz, był też „Zbylutek” . Przyjechał też śmieciarką z kilkoma kolegami /Stampi, chyba Gucio, ktoś jeszcze…/sam Jerzy i chyba przez tydzień dzielnie pracowali. Ale i to nie wyczerpuje całej listy…Tak więc związki z Rekinem były dwustronne.
Meduza II
Prace „Meduzą” przy budowie Portu Północnego w Gdańsku polegały na badaniach nośności dna morskiego w miejscach, gdzie planowano zbudować i zbudowano (stojące zresztą do dziś) ciężkie konstrukcje pirsów i falochronów portowych. Na lądzie badania takie są dosyć proste: na gruncie stawia się specjalną żerdź zakończoną u dołu stożkiem i uderza od góry odpowiednim młotem. Ilość uderzeń młota, spadającego ze ściśle określonej wysokości, przypadająca na każde 10 cm zagłębienia żerdzi w grunt, daje podstawę do określenia jego nośności. Pod wodą takie badanie jest niewykonalne. woda zmienia pozorną wagę młota (zgodnie z prawem Archimedesa), hamuje jego swobodny upadek i amortyzuje-zmniejsza siłę uderzenia. Na morzu więc tego typu prace musiały by być wykonywane zupełnie inaczej, wymagały by bardzo kosztownych, długotrwałych wierceń ze specjalnego statku, pobierania próbek i ich laboratoryjnego badania.
Tymczasem użycie przerobionej Meduzy II pozwalało na pracę bezpośrednio na dnie, na głębokości do 20-25 m, w bańce powietrza, dokładnie taką samą techniką, jak na lądzie. Kabina stojąc na dnie, po otworzeniu włazów w podłodze stawała się dzwonem nurkowym, służącym do wierceń geotechnicznych. Ale też można ją było szczelnie zamknąć i utrzymywać w środku ciśnienie pozwalające nurkom na długą dekompresję.
„Meduza” musiała być używana w asyście towarzyszącego jej holownika, który doprowadzał kabinę na miejsce robót, a w czasie pracy połączony był z nią wiązką kabli /oświetlenie, zaopatrzenie w powietrze i łączność telefoniczna/. Choć oczywiście na „Meduzie” był duży, awaryjny zapas powietrza w butlach przemysłowych, który w razie zerwania kabli umożliwiał samodzielne wynurzenie i zapewniał kilka godzin wentylacji kabiny.
Jako geolog i nurek pracowałem na pokładzie Meduzy II w latach 1972 i 1973.
Typowy dzień pracy wyglądał następująco;. jeśli stan morza pozwalał na prowadzenie robót /było to 3-4 stopni B./, wypływaliśmy w morze holownikiem, który ciągnął za sobą kabinę. Następnie statek ustawiał się w wyznaczonym punkcie pomiarowym, codziennie innym, co, czasami zajmowało sporo czasu /nie było jeszcze wtedy GPS!/. Potem kontrola działania łączności kabiny z holownikiem, zasilania w powietrze oraz w energię elektryczną, pakowanie sprzętu nurkowego i wchodziliśmy do środka. Wewnątrz „Meduzy” pracowaliśmy zwykle w dwie, czasem w trzy osoby, pracowaliśmy w zwykłych ubraniach roboczych, skafandry zabieraliśmy jedynie po to, by w razie konieczności móc wyjść na zewnątrz.
Przed zanurzeniem oczywiście zamykaliśmy właz, wstępnie się sprężaliśmy, aby sprawdzić szczelność kabiny i jeśli wszystko było OK., napełnialiśmy zbiorniki balastowe wodą /wszystkie te operacje były wykonywane z wnętrza/ Po kilkunastu minutach od otworzenia zbiorników Meduza zaczynała tonąć, a po dłuższej chwili swobodnego opadania, czuliśmy niewielki wstrząs i kabina stawała na dnie, /zwykle to było około 20 m głębokości/ wzniecając kłęby piasku, widoczne przez iluminator. Żeby można było otworzyć włazy w podłodze i w ten sposób przerobić szczelną do tej pory kabinę na coś w rodzaju dzwonu nurkowego, musieliśmy jeszcze wyrównać ciśnienie panujące w środku do ciśnienia otaczającej wody. Otwieraliśmy więc zawór dolotowy powietrza i sprężaliśmy się jak w komorze kompresyjnej do tych 20 m głębokości. Po wyrównaniu ciśnienia wewnętrznego z zewnętrznym, co trwało gdzieś z pół godziny, otwieraliśmy włazy w podłodze /właz dla nurka i mały otwór roboczy, dla żerdzi wiertniczych/ i rozpoczynaliśmy pracę. Na takiej głębokości, pod zwiększonym ciśnieniem, w gęstym powietrzu trudno się oddycha nawet w spoczynku, więc wbijanie kolejnych segmentów sondy na kilka metrów w dno, a później ich wyciąganie było ciężką fizyczną pracą. A tu jeszcze trzeba było mieć „moce przerobowe” na skrupulatne notowanie wyników…
Tak pracowaliśmy kilka-kilkanaście godzin. Czasami przypływał do nas z holownika nurek z gorącym posiłkiem, albo odwiedzał nas ktoś z ekipy asekurującej. Oczywiście ciągle podawano nam z holownika powietrze do wentylacji kabiny, mieliśmy też stałą łączność telefoniczną z holownikiem oraz zasilane kablem oświetlenie.
Po zakończeniu prac, gdy byliśmy już gotowi do wynurzania, zamykaliśmy włazy w podłodze i rozpoczynaliśmy szasowanie, czyli napełnianie powietrzem zbiorników balastowych. Holownik w tym czasie odsuwał się kilkadziesiąt metrów dalej /luzując oczywiście kable i cumę/, aby nie dać nam szansy na kolizję z jego dnem przy wynurzaniu. A w „Meduzie” najpierw długo nic się nie działo, wreszcie słychać było pierwsze „bulknięcie”, następowało delikatne kołysanie i wreszcie rozpoczynał się „lot do góry” trwający 2-3 minuty. Nie chcąc narażać w pełni „napompowanej” powietrzem kabiny na zbyt duże naprężenia, główny właz w podłodze zwykle zostawialiśmy uchylony. W rezultacie w czasie pierwszych kilkudziesięciu sekund wynurzania, wraz z malejącą głębokością, ciśnienie w Meduzie gwałtownie spadało i wewnątrz robiła się bardzo gęsta mgła. Właz zamykaliśmy dopiero gdzieś na głębokości 10 m., aby wewnątrz kabiny nie zejść poniżej ciśnienia bezpiecznej dekompresji. Dzięki temu wypływaliśmy na powierzchnię mając w środku nie 3, a tylko 2 atmosfery, co na pewno dla konstrukcji kabiny było bezpieczniejsze.
Tu wyjaśnienie, dlaczego nie zamykaliśmy szczelnie kabiny przed rozpoczęciem wynurzania. Otóż „Meduza” była zbudowana do przebywania na głębokości, ale w założeniach konstrukcyjnych różnica pomiędzy ciśnieniem zewnętrznym a wewnętrznym nie miała przekraczać 1 atmosfery, czyli 10 m słupa wody. Tak nas zapewniał pracujący z nami Antek Dębski, jeden z konstruktorów „Meduzy”. Zatem do głębokości 10 m problemu nie było, można było zanurzać się bez wstępnego sprężania w środku, a wynurzać bez wypuszczania powietrza. Ale większość prac była do wykonania na głębokościach około 20 m, a nawet czasem 25. Wymyśliliśmy więc sposób na bezpieczne, jak wtedy uważaliśmy, zanurzenia i wynurzenia. Tak, aby ta różnica ciśnień nie przekraczała jeśli nie 10, to przynajmniej 12-13 m słupa wody.
Przed zanurzeniem, na powierzchni, sprężaliśmy się w „Meduzie” do 1 atmosfery nadciśnienia. Tyle miała konstrukcja wytrzymać, choć na każdy metr kwadratowy powierzchni działała siła 10 ton, a tych metrów powierzchni było chyba ponad 10. W czasie zanurzania najpierw wewnątrz było nadciśnienie, malejące wraz ze wzrostem głębokości, na 10 m głębokości przez chwilę była równowaga, a po osiągnięciu zadanej głębokości, tych zwykle 20 m – na zewnątrz były 2 atmosfery, a w środku nadal tylko jedna. Wtedy otwieraliśmy zawór dolotowy i w końcu ciśnienie wewnątrz osiągało taką wartość, jak na zewnątrz.
Z wynurzaniem było inaczej. Nie można było, stojąc na dnie, zmniejszyć ciśnienia wewnątrz kabiny. Można było tylko wypuszczać powietrze w trakcie wynurzania. I jedynym sposobem, jaki pozwalał na szybkie wypuszczanie powietrza z wnętrza, na tyle szybkie, aby nadążyć za zmianą głębokości w czasie wynurzania, było pozostawienie uchylonego włazu dla nurka, przez który natychmiast ulatywał cały nadmiar powietrza i w rezultacie w kabinie było w każdym momencie takie ciśnienie, jak i na zewnątrz. Tyle, że w pewnym momencie trzeba było ten uchylony właz szybko zamknąć.
Z tym zamykaniem włazu było zawsze trochę nerwówki. Aby właz się nie przymknął, podkładaliśmy pod krawędź klapy zamknięcia mały łom. Gdy kabina ruszała do góry, kondensacja pary wodnej była tak intensywna, że w kabinie nic nie było widać. Jeden z nas siedział więc z latarką w ręku a z okiem tuż przy manometrze, pokazującym głębokość, na której aktualnie jesteśmy, i czytał wskazania: piętnaście metrów, trzynaście, jedenaście, dziesięć, już!, zamykaj!!! Drugi siedział przy włazie i na to „już” musiał szybko wyrwać łom z pod krawędzi włazu, klapa się zamykała /właz działał w tym momencie jak zawór współbieżny/ i trzeba było bardzo szybko ten zamknięty właz zabezpieczyć przez dokręcenie motylkowych nakrętek. Gdybyśmy tego nie zrobili odpowiednio szybko, to groziłby nam najpierw dalszy spadek ciśnienia wewnątrz kabiny, aż do wartości poniżej bezpiecznej dekompresji, a w drugiej kolejności, już po efektownym wyskoku na powierzchnię, gdy Meduza znowu na chwilę zanurzała się na metr-dwa do wody, nastąpiło by zalanie kabiny wodą, wdzierającą się przez niedomknięty /tym razem działający jak zawór współbieżny/ właz i niekontrolowane opadnięcie – bardzo szybkie – na dno. Z kabiną pełną wody.
No, ale jakoś się udawało. A po wynurzeniu długo jeszcze musieliśmy siedzieć zamknięci w Meduzie, przyciągniętej do burty holownika, aby przejść kilkugodzinną dekompresję, zmniejszając powoli ciśnienie w środku, zgodnie z tabelami.
W trakcie zanurzeń zdarzały się awarie, choć przeważnie były niegroźne. Przerwa w łączności, kaprysy sprężarki czy prądnicy na statku, nic poważnego. Poważnym zagrożeniem mogło być dopiero pęknięcie kadłuba i awaryjne zalanie kabiny lub, przede wszystkim, zablokowanie włazów w wyniku przewrócenia lub odkształcenia kadłuba „Meduzy”
Od takiego zagrożenia byliśmy kiedyś, razem z Jerzym Janczukowiczem, „o włos”. Któregoś dnia, w trakcie pracy „Meduza” nagle podskoczyła ze dwa metry do góry, szarpnęła wbite dość głęboko żerdzie, które zadziałały jak kotwica, ale bardzo się przy tym powyginały, następnie przechyliła się i ponownie opadła na dno, tylko stanęła już trochę krzywo, częściowo oparta kadłubem o żerdzie, a po dnie kabiny przelewała się woda prawie do kolan. Zerwały się wszystkie kable łączące nas z holownikiem, zrobiło się więc ciemno, przestało dopływać powietrze, nie działał telefon. Zostaliśmy zdani tylko na siebie, „przybici” do dna pogiętymi żerdziami wiertniczymi, a przy tym zupełnie nie rozumieliśmy sytuacji. Narzucało się, że to holownik w wyniku sztormu zerwał się z kotwicy, szarpnął kablami i wszystko pozrywał. W takim wypadku na ratunek z góry moglibyśmy długo czekać….Przy tym nie wiadomo, czy uda się wyjść z kabiny, a jeśli nawet, to co nas czeka na powierzchni, w sztormie, bez asystującego holownika? Ale przecież szyprowie bardzo dbali o nasze bezpieczeństwo, więc w wypadku pogorszenia pogody dostalibyśmy odpowiednio wcześniej polecenie wynurzenia. Zatem co się stało?
Po kilku nerwowych dla nas minutach pojawił się jednak przy „Meduzie” nurek asekurujący, zaalarmowany brakiem łączności. Trwało jakiś czas, zanim naprawił kable, ale to nie był koniec kłopotów. Mogliśmy pogadać z kolegami na powierzchni /to jest w takich sytuacjach bardzo potrzebne/, mieliśmy znowu światło, ale już sami musieliśmy prostować, ciąć i rozkręcać żerdzie, trzymające nas przy dnie. Dopiero po długich pracach ślusarskich uwolniliśmy się z potrzasku.
O tym, co się stało dowiedzieliśmy się na powierzchni. Około pół kilometra od nas, na morzu wielka szalanda zrzuciła do wody swój ładunek – kilkaset ton piasku i namułu z pogłębianego gdzieś dalej toru wodnego. Materiał ten runął na dno i spowodował falę uderzeniową, która by nas przewróciła, gdybyśmy w tym czasie nie byli zakotwieni do dna żerdziami. Ale tym razem mieliśmy szczęście…
Już po wynurzeniu mogliśmy się przekonać, jak silna była ta fala uderzeniowa i jak daleko rozpłynął się jęzor piasku z szalandy. Otóż kiosk wejściowy, którego klapa górna pod wodą była zawsze otwarta /klapa ta była zamykana od zewnątrz i miała chronić wnętrze przed falami w czasie „parkowania” Meduzy na powierzchni/, był pełen piasku z tej szalandy. I koledzy musieli nas łopatą odkopywać, gdy my, wewnątrz kabiny, już odprężeni i zadowoleni ze szczęśliwego końca, wymienialiśmy żarciki, że jak to dobrze, że nas odkopują, bo niewiele brakowało, a musieli by nas może… zakopywać.
A wszystko to działo się w czasach, kiedy nurkowało się w bardzo twardych i niewygodnych polskich piankach, używało automatów „Mors”, a „Marlin”- polski automat z wyższej półki – był dostępny, ale tylko jako kradziony /brak w handlu, produkcja wyłącznie dla wojska/. W czasach, gdy suche skafandry „Foka” były suche tylko z nazwy, gdy na ulicach królowały „Syrenki” i „Warszawy”, dygnitarzy wożono „Wołgami”, a nikomu się jeszcze nie śniło o Fiacie 126p.
PS. Jeszcze o tych śmiesznych i strasznych czasach braku wszystkiego. Wbijanie żerdzi w dno trwało krócej, niż ich późniejsze wyciąganie. To wyciąganie znacznie przedłużało czas pobytu na dnie, zatem jeszcze bardziej wydłużało dekompresję i całkowity czas pracy kabiny. Szacowałem, że gdyby żerdzie po wbiciu w dno pozostawiać na miejscu i następne badania robić nowym kompletem żerdzi, to czas pracy dla każdego punktu pomiarowego skróciłby się więcej niż o połowę. W dodatku żerdzie były tanie, a czas pracy holownika, „Meduzy”, no i nas – załogi nurkującej, był bardzo drogi. Zaproponowałem więc w swojej naiwności, aby firma /był to OBR BWI Hydrobudowa/ kupiła duży zapas żerdzi, a robotę wykonamy szybciej i będzie taniej. Odpowiedziano mi, że żerdzi brakuje na rynku, że te, które używamy, były trudne do „zdobycia”, a w ogóle to inne pieniądze są na zakup sprzętu i te są limitowane, a na prace są pieniądze inne i jest ich dużo, więc niech ja nie zawracam głowy. W ten sposób nasze żerdzie już po pierwszych kilku dniach pracy były warte, licząc te dodatkowe, potrzebne do ich wyciągania godziny, więcej niż gdyby były ze złota. Tak że przecinając żerdzie w opisanej wyżej historyjce byliśmy nie tyle ślusarzami, co także jubilerami…
Andrzj Sroczyński
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektroniki. Rok 19xx
Gdańsk 25 .10.2003-10-25
Czy to już czas wspomnień?
Czterdzieści, bez mała, lat minęło, kiedy jako świeżo upieczony maturzysta wstąpiłem w progi Politechniki Gdańskiej, uczelni, która od pierwszego dnia nieodłącznie kojarzy mi się z największą życiową przygodą zwaną: „Naukowe Koło Badań Podwodnych – Rekin”.
„Od pierwszego dnia” w moim przypadku, to nie żadna przenośnia.
Wracając z pierwszego egzaminu wstępnego spotkałem w kolejce elektrycznej koleżankę z podstawówki Zusię – to Ona zarekomendowała mi dołączenie do „kapitalnych ludzi” –płetwonurków. Zawsze byłem szybki do wszelkich nowości, które nie koniecznie wiązały się z nauką, więc jeszcze tego samego popołudnia, z nieodłącznym przyjacielem Markiem zameldowaliśmy się przy ul. Hołdu Pruskiego 6 w Oliwie.
W przydomowym ogrodzie, gdzie pomiędzy grządkami stało kilka Dodge’ów, a wokół leżały niezliczone ilości kół, mostów i innych części, powitał nas Jerzy, wielkie chłopisko, z dłonią ja szufla. Przywitał nas tak jakbyśmy się znali od zawsze i już za kilka minut, ze szczotkami drucianymi czyszcząc pordzewiałe felgi od Dodge’a, rozpoczęliśmy swoja przygodę studentów – płetwonurków.
Dla mnie, pasjonata samochodów, w czasach, kiedy samochód nie tylko dla studenta był nieosiągalnym marzeniem, zetknięcie się z tak wspaniałymi wozami terenowymi jak Dodge było przeżyciem fascynującym. Do tego, osobowość „Szefa” – Jerzego Janczukowicza, który potrafił wzbudzić entuzjazm wśród młodych adeptów płetwonurkowania i samochodowych zapaleńców, spowodowała, że z „firmą” nie rozstawałem się przez 10 lat. Lat wspaniałych, pełnych przygód i doświadczeń życiowych, tak wypełnionych życiem „firmowym”, że aż 9 zajęło mi zdobycie miana absolwenta Politechniki Gdańskiej.
Wielokrotnie, przy różnych okazjach wracamy wspomnieniami do naszych najwspanialszych czasów, ale nie przypuszczałem, że może to już być czas na ich spisywanie!
Kiedy zadzwonił do mnie, w późny październikowy wieczór, Jerzy i zarządził:
Gruby, musimy mieć jakiś udział w wydawnictwie okolicznościowym z okazji jubileuszu Politechniki, napisz coś, powspominaj.
Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, jaki to czas minął od naszych wspólnych eskapad i szaleństw.
Trudno dziś powiedzieć, która to z eskapad i przygód najbardziej zapadła w pamięci, ale o jednej dziś wspomnę. Wielokrotnie pływaliśmy po Zatoce Gdańskiej, kąpaliśmy się na jelitkowskich plażach, ale nie mieliśmy świadomości jak niedaleko, na dnie toru wodnego do portu Gdańskiego, zalega kawałek historii, tak niedalekiej, a tak odległej jednocześnie. Miałem to szczęście, że wspólnie z naukowcami Muzeum Morskiego w Gdańsku udaliśmy się na poszukiwania wraku flagowego okrętu szwedzkiej armady, „Solen”, który zatonął w trakcie bitwy pod Oliwą. Dziś mi zapiera dech w piersiach wspomnienie widoku, jaki ujrzałem przy pierwszym już zejściu do namierzonego sonarem obiektu.
Ale po kolei.
Tydzień przygotowań pełnych napięcia, to pierwsza poważna przymiarka do planowej eksploracji wraku, który spodziewamy się zlokalizować na płytkich wodach Gdańskiej redy. Wreszcie oczekiwany dzień, czwarta rano, cała nasza ekipa na burcie Kontrolera 1 Gdańskiego Urzędu Morskiego, do tego przedstawiciele centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Ruszamy. Docieramy na miejsce prawdopodobnego położenia wraku. Rozpoczynamy przeczesywanie dna echosondą. Ok. godz. 10.00 jest!!!
Wyraźne ślady na echosondzie mówią, że na dnie zalega jakaś przeszkoda. Maszyny Stop! Rzucona kotwica. Energiczne przygotowania do pierwszego zejścia. Głębokość ok. 12-13 metrów. Schodzimy we dwójkę asekurowani przez kolegów na małej łódce.
Pierwsze 3 metry zupełnie przejrzystej wody, za chwilę ciemno i szaro, ale tu nagle na 9 metrach widzimy jasność! Odbijające się od piaszczystego dna promienie słoneczne powodują, że widoczność jest tu na 10-15 metrów! Rozglądamy się nerwowo – jest! Wielka kupa głazów, a na niej coś nieprawdopodobnego – wspaniałe działo armatnie!!, Obok drugie, trzecie. Euforia, trudno ogarnąć tak fascynujący widok! Podnieceni, wypompowawszy powietrza z aparatów ponad miarę, wracamy na powierzchnię. Tak zaczęła się nasza miesięczna archeologiczna przygoda z wrakiem. Planowe i systematyczne badania archeologiczne, nie pozbawione czasami i zabawnych historii.
Jednym z pierwszych zadań, które należało wykonać polegało na ułożeniu wokół całego wraku ramy, a następnie przeciągnięcie taśm pomiędzy przyczepionymi, co metr do ramy haczykami. W ten sposób tworzyły się kwadratowe pola o pow. 1 metra, kw, które oznaczane numerkami systematycznie były opisywane i fotografowane.
Jako elementy ramy wykorzystywane były przez nas rury długości ok. 2,5- 3 metry, które spuszczone na dno ze statku bazy przetransportować trzeba było na określone miejsce. Dwóch płetwonurków brało rurę pod pachę i na stojąco, tyłem maszerowało w kierunku miejsca przeznaczenia elementu. Widoczność nie zawsze była jednakowa i bywały dni, że spadała do 2-3 metrów. Tak, więc dnia któregoś, maszerowaliśmy już trochę znużeni dźwigając kolejny element ramy, kiedy zorientowaliśmy się, że droga nam się nieco wydłużyła. Rozglądamy się wokół, a tu wraku ani śladu!
Porozumiewanie się nawet nie na migi, bo rurę trzeba dwoma rękoma trzymać, żadnego punktu orientacyjnego – ruszamy wydawałoby się z powrotem, kilka minut drogi znowu nic! Żarty się skończyły, powietrz już nie za wiele, trzeba podjąć decyzję – zostawiamy rurę, nie zwykłą, bo spawanie do niej haczyków, malowanie i przygotowanie zajęło nam sporo czasu, a rozstajemy się z nią bezpowrotnie! Nie ma najmniejszej szansy jej odnalezienia- tego jesteśmy pewni!
Wychodzimy na powierzchnię. Rzeczywiście decyzja była słuszna, oddaliliśmy się na kilkadziesiąt metrów od bazy, co to oznacza przy falującym morzu dla płetwonurka z trzybutlowym aparatem na grzbiecie, bez dostępnych dzisiaj dmuchanych kamizelek, wiedzą wszyscy, którzy z żywiołem się zetknęli. My mieliśmy jednak czujnych kolegów, którzy asekurację traktowali bardzo poważnie i zanim zdążyliśmy się wystraszyć, już przy nas byli i pomagali pozbyć się niewygodnego na powierzchni balastu. Każdy z nas pracował jak nurek i na zmianę jako asekurujący na łodzi. Kiedyś podczas mojego dyżuru jako asekuracji, do zejścia przygotowywali się koledzy, m. in. Marek, który pierwszy raz nurkował do „Solena”. Stoimy na burcie obserwując schodzących nurków i patrzę, coś się za mocno w tej wodzie chlupie, zakotłowało się raz, drugi. Nie było czasu na obserwacje, skok do pontonu, silnik za piątym szarpnięciem odpalił, jedziemy! Podpływamy, a Marek walczy zrzucając aparat, pomagamy wejść mu na ponton, cały czas nie wiedząc, co się dzieje! Niczego się od niego nie mogę dowiedzieć, wściekły coś burknął i zamilkł. Podpływamy do bazy, ładujemy się na pokład i co widzę, Marek nie ma obciążającego pasa z ołowiem, nic nie mówię i czekam.
Krzątamy się pomagając mu zdjąć skafander i pytam, co się do cholery dzieje?
Zamiast odpowiedzi Marek otworzył usta i ujrzałem przepastną dziurę zamiast zębów!
Cóż się okazało!
Zaczął się Marek zanurzać, nie przewidział, że z powodu lekkiego przeziębienia będzie miał trudności z wyrównaniem ciśnienia! Wzrost ciśnienia spowodował, że maska nacisnęła na przednie zęby i wycisnęła mu je z sztyftów, na których były zamocowane, bo Mareczek zęby już miał przednie sztuczne, od kiedy kolega na kursie judo wybił mu je własnym czołem. Żeby nie udławić się własnymi zębami, wyjął Marek ustnik, usiłując je złapać, niestety, poleciały w dół. Marek za nimi, zapomniał jednak, że po wyjęciu ustnika węże od reduktora napełniły się wodą. Zamiast powietrza, pociągnął, więc wodę. I stąd ta kotłowanina. Całe szczęście, że Marek z wodą oswojony, więc litr czy dwa połknięte nie zrobiły na nim większego wrażenia, odpiął pas balastowy i wyskoczył na powierzchnię. Tam my już czekaliśmy. Zęby zginęły bezpowrotnie.
Andrzej Haller
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Inżynierii Lądowo Wodnej. Rok 1955
Wspomnienie
Rozpocząłem pracę na Politechnice Gdańskiej w 1954r. To był rok przed ukończeniem studiów inżynierskich. Na ówczesnym Wydziale Inżynierii Lądowo Wodnej powstał Oddział Geologii technicznej z dwiema specjalnościami, a mianowicie: geologią inżynierską i hydrogeologią. Geologię inżynierską ukończyłem w 1955r., zaś hydrologię w 1958 r. Zostałem zaangażowany w Katedrze Geologii, której kierownikiem był geolog prof. Zdzisław Pazdro. Zainteresowania moje skierowałem ku geologii inżynierskiej, zwłaszcza ku zjawiskom osuwiskowym.
Perturbacje strukturalne i kadrowe na późniejszym samodzielnym Wydziale Budownictwa Wodnego sprawiły, że Katedra Geologii przekształciła się w Katedrę Nauk o Ziemi, a jej kierownictwo objął oceanolog prof. Stanisław Szymborski. Obecność geologów w tej Katedrze na czele z oceanologiem sprawiła, że zaczęła rozwijać się gałąź wiedzy zwana geologią morza. Przedmiotem zainteresowań geologii morza jest m.in. brzeg morski. Brzegi klifowe stały się głównym przedmiotem moich badań. W ten sposób wcześniejsze zainteresowania geologiczno inżynierskie znalazły miejsce na brzegu morskim. To na nim szukałem związków przyczynowych między współoddziaływaniem czynników lądowych i zjawiskami hydrodynamicznymi morza. Niemałą też rolę odgrywały systemy zabezpieczenia brzegu morskiego, które były integralnie związane z rozwojem brzegu morskiego.
Niezależnie od zainteresowań osuwiskowych w części lądowej brzegu morskiego, coraz bardziej byłem świadomy, że główną rolę w kształtowaniu brzegu morskiego odgrywa morze. To ono jest bezpośrednią przyczyną rozwoju brzegu morskiego. Proces abrazji nadbrzeża klifowego lub wydmowego, jest ściśle związany z charakterem dna w strefie brzegowej. Dno, które nazywamy podbrzeżem, decyduje o transformacji energii morza i w konsekwencji o rozwoju całej strefy brzegowej łącznie z jej częścią lądową.
Zdając sobie z tego typu uwarunkowań szukałem osób i środków, którzy pomocni mi będą w odkrywaniu tajemnic dna – jego głębokości, budowy geologicznej i form dynamicznych. Mój ówczesny kierownik prof. Stanisław Szymborski był równocześnie opiekunem naukowym Koła Badań Podwodnych „Rekin” przy ZSP Politechniki Gdańskiej. Wykorzystałem tę sytuację i nawiązałem kontakt z prezesem Koła – mgr inż. Jerzym Janczukowiczem. To był przełom roku 1963 i 1964.
Wtedy też rozpocząłem pracę nad rozprawą doktorską dotyczącą dynamiki brzegu w Orłowie. Poznałem kolegów z Koła Badań Podwodnych, którzy na czele z Prezesem chętnie przystąpili do pracy ze mną.
Rozpoczęła się długa historia współpracy Koła z ówczesną katedrą nauk o Ziemi PG i bezpośrednio ze mną. Ta współpraca otworzyła mi drugi świat – obok sformalizowanych obowiązków asystenckich na politechnice Gdańskiej – przygody i poznania ludzi, a przy tym wykonywania konkretnych pomiarów i badań.
Widząc konieczność rozpoznania dna brzegu morskiego w Orłowie, przystąpiliśmy do realizacji programu badawczego. Na założonych trzech profilach badawczych prostopadłych do brzegu morskiego, należało pobrać próbki osadów z dna. Koledzy z Koła Badań Podwodnych zaopatrzeni w stroje płetwonurków i ponton, ja zaś w sekstant i teodolit, rozpoczęliśmy pracę. To był mój pierwszy badawczy kontakt z morzem i brzegiem morskim. Będąc na łodzi obok płetwonurków byłem pod wielkim wrażeniem, kiedy decydowałem o miejscu pobrania próbek z dna morskiego. Próbki te były przedmiotem analizy zmierzającej do określenia rodzaju osadu. Odpowiedź na ten temat w powiązaniu z formami dynamicznymi występującymi na dnie, coraz bardziej przybliżały mnie do oceny dynamiki oraz rozwoju brzegu morskiego. Przy tym istotne było stwierdzenie, że transport rumowiska w rejonie Orłowa odbywa się z północy na południe i że tego rumowiska niema tu dużo. Ponadto stwierdzono liczne odsłonięcia podłoża macierzystego przykrytego gdzieniegdzie wspomnianymi osadami. Obraz dna, jaki się rysował w czasie analiz jego budowy geologicznej, poparty równolegle wykonywanymi pomiarami echosondażowymi na wspomnianych profilach badawczych dowodził, że mamy do czynienia z brzegiem abrazyjnym. To znaczy, że niezależnie od niszczącej działalności na dnie, proces był i jest obserwowany w części lądowej brzegu morskiego, a mianowicie na klifie. Dalsze badania brzegu w Orłowie przy wykorzystaniu metody fotometrycznej wykazały, że tempo abrazji klifu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wynosiło około 1,o m/rok.
Doświadczenia zdobyte na brzegu klifowym w Orłowie, wykorzystałem podczas dalszej współpracy z kolegami z Koła Badań Podwodnych „Rekin”. To był mój udział w obozach naukowych Koła na innych odcinkach brzegu morskiego w Polsce m.in. w Lubiatowie i w Jastrzębiej Górze.
Lata późniejsze to okres kolejnych doświadczeń badawczych i aplikacyjnych w zakresie litodynamiki i ochrony brzegu morskiego. Problematyka ta zdominowała mój wachlarz badawczy w zakresie geologii inżynierskiej.
Z kolegami zaś z „Rekina” i jego prezesem mgr inż. J.Janczukowiczem nadal utrzymuję kontakty koleżeńskie. Przy tym stale wspominamy okres sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy robiliśmy pierwsze kroki na brzegu morskim. Były to wprawdzie małe kroki, ale otworzyły one wielką więź międzyludzką, a przy tym ukierunkowały mi drogę do bycia w świecie nauki.
Prof. Dr hab. Inż. Wiesław Subotowicz
Kierownik Katedry Hydrogeologii i Geologii Inżynierskiej PG
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektryczny. Rok 19xx
Prezes
16 październik 2003 roku zadzwonił Prezes. Legendarny Janczuk mówi: napisz coś o starych latach.
Z natłoku nieuporządkowanych myśli, z lichej już dziś pamięci zaczynają wracać wspomnienia. Biorę telefon i dzwonię do seniora klubu, studenta Politechniki w Wolnym Mieście Gdańsku, inż. Lucjana Lewandowskiego. Pan Lucjan mówi słabym głosem, że od kilku dni czuje się źle, puchną mu nogi, lekarze nie potrafią ustalić przyczyny. Rozmawiamy chwilę, przekazuję pozdrowienia od Prezesa Janczuka. Głos Pana Lucjan staje się młodzieńczy. Wracają wspomnienia dawnych spotkań klubowych z Prezesem w Oliwie, na Hołdu Pruskiego. Jak za działaniem cudownego leku, Pan Lucjan czuje się lepiej. Tak działa pozdrowienie od Janczuka
W pomrokach lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku „drużyna Prezesa”, poruszająca się samochodami firmy Dodge typu Comandore, zawsze w otoczeniu ładnych dziewczyn, była znana na Politechnice Gdańskie wszystkim studentom i studentkom. Prezes był zawsze i pozostaje do dziś niedoścignionym symbolem „wolności męskiej”. Wielu studentów, którzy przewinęli się przez klub „Rekin”, zostało w taki czy inny sposób związanych, skrępowanych więzami rodzinnymi, obowiązkami w pracy. Prezes zawsze wolny duchem. Choć od czasu do czasu również w sidłach fizycznych, ale nigdy nie duchowych. Basen pływacki należący do Politechniki, towarzystwo Prezesa i nieodżałowanego „Stampiego” (nieżyjącego dziś Stanisława Kaczorowskiego) pozwały zapomnieć o otaczającym nas świecie i przenieść się w świat marzeń. Świat duchowy Prezesa jest magnesem wiecznie przyciągającym.
Pomysły Prezesa i ich realizację opisało wielu dziennikarzy i kronikarzy. Ja chciałbym przypomnieć historię powstania grupy inspektorów nurków przy Polskim Rejestrze Statków, która została stworzona dzięki Prezesowi.
Był to rok 1972 albo 1973. W tych czasach wyjazd za granicę łączył się z pewną korzyścią finansową, wynikającą z zamiany dolarów amerykańskich na złotówki po korzystnym kursie. Krótki okres pracy w PRS i młody wiek nie predysponował nas do wyjazdów. Na jednym ze spotkań klubowych postanowiliśmy utworzyć grupę inspektorów, którzy będą przeglądali kadłuby statków bez konieczności kosztownego dokowania i tą usługą wedrzeć się w nieosiągalny krąg wyjazdów.
Oprócz wyjazdów i związanych z nimi gratyfikacji w polu widzenia tworzącej się grupy były także inne udogodnienia:
1. Większe dodatki związane z dożywianiem, co było bardzo istotne w okresie kartek i braku żywności na rynku,
2. Wcześniejsza emerytura – nurkowie zawodowi mogli przechodzić na emeryturę od 55 lat,
3. Dostęp do dobrego sprzętu nurkowego.
Organizacje nurków zawodowych, nurkujących w sprzęcie klasycznym, opornie przechodziły na nurkowanie w sprzęcie lekkim i wszelkimi sposobami chroniły swój rynek usług. Zorganizowanie w towarzystwie klasyfikacyjnym grupy inspektorów nurków wydawało się pomysłem nie do zrealizowania.
Pierwszym problemem do pokonania było szkolenie, które powinno zacząć się od szkolenia podstawowego, czyli sportowego.
Udaliśmy się na badania do przychodni sportowej w Oliwie. Po wstępnych badaniach przekazano nas w objęcia neurologa. Doktor Tadeusz Okrój przeprowadzał badania błędnika. Z grupy pozostał jako ostatni Pan Lucjan, który stanął przed sławnym lekarzem w grupie bokserów. Pan Lucjan, najstarszy z nas wiekiem, ale duchem wiecznie młody, stojąc na jednej nodze z zamkniętymi oczami i wyciągniętymi przed siebie dłońmi, zachwiał się i lekko trącił bokserów. Bokserzy stracili równowagę. Na nic się zdało tłumaczenie, że ten starszy Pan ich potrącił. Pan doktor wiedział, kto ma zachwiany błędnik od otrzymywanych ciosów w głowę. Bokserzy zostali poproszeni o tydzień przerwy w obijaniu głów i powtórne badanie. Rozpoczęliśmy szkolenie i zbieranie informacji, jak dostać się do grupy nurków zawodowych.
Gdy w realizacji pomysłu widzieliśmy już tylko same przeszkody, udawaliśmy się do Prezesa. W atmosferze dworku na Hołdu Pruskiego: pierogów i kapusty przygotowanych przez Ewę Jankowską, opowieści i anegdot opowiadanych przez Pana Lucjana, sławnych zawołań Jurka Czerniewskiego „pięć minut rozmowy minęło Panowie, gardło należy przepłukać” – zawsze znajdowało się małe „okienko nadziei”.
W czasie wykonywania przeglądów korzystaliśmy początkowo ze sprzętu klubowego. Ze sprzętem bywało w klubie różnie. W tych czasach pianki kleiło się przeważnie samemu, pozostały osprzęt też klecono przemysłem chałupniczym. Jedna rzecz była wspólna dla dawnych i obecnych czasów: nieograniczony entuzjazm dla osiągnięcia wymyślonego celu.
Skład pierwszej grupy był następujący: Paweł Jung (zmarł), Jerzy Czerniewski (emeryt), Feliks Fobke (Germanischer Lloyd), Piotr Kaczmarek (Niemcy), Stefan Szypulski (właściciel firmy Stefship w Gdyni), Bogdan Mazurek (emeryt, prezes firmy?), Jan Jankowski (prezes PRS), Lucjan Lewandowski (emeryt). Potem dołączyli Zbyszek Werner (właściciel firmy konsultingowej i jachtu pełnomorskiego), Michał Bagniewski (Det Norske Veritas), Janusz Zawiślak (Germanischer Lloyd), Maciej Dembiński (PRS), ? Karbowiak (właściciel firmy szkolącej marynarzy).
Dzięki Prezesowi, który nas wspierał moralnie i fizycznie, udało się wykonać pierwsze przeglądy. Przekonaliśmy „zawodowców”, że poruszmy się w obszarze usług nie będących w zakresie ich zainteresowań.
Pierwszym przeglądem, który przyniósł korzyści „moralne” obu zainteresowanym stronom, był przegląd podwodnej części statku Polskiego Ratownictwa Okrętowego o nazwie „Smok”. SMOK – statek historia, baza obsługująca nurków pracujących przy wydobywaniu wraków w okresie po zakończeniu II wojny światowej, dzięki naszemu przeglądowi nie został poddany przeglądowi na doku.
Po wykonanym przeglądzie rozpoczął się okres szkolenia zawodowego prowadzonego przez Polskie Ratownictwo Okrętowe, zakończony egzaminami przed komisja państwową. W ten sposób udało się nam dostać do „elity”, do nurków zawodowych.
Rozpoczął się okres zawodowego wykonywania przeglądów kadłubów i budowli wodnych przy użyciu sprzętu nurka. Przewaga inspektora towarzystwa klasyfikacyjnego wykorzystującego sprzęt nurka do wykonania przeglądu podwodnego nad przeglądem wykonywanym przez innego nurka jest taka, że inspektor nie korzysta z niczyjego pośrednictwa. „Dotyka przedmiotu inspekcji”, ocenia wynik przeglądu i stawia wnioski.
Po zdanych egzaminach otrzymaliśmy od dyrekcji PRS wyposażenie zawodowych nurków dostępne na polskim rynku. Przemysł polski produkował w tym czasie sprzęt, który nie był porównywalny ze sprzętem produkowanym przez znane firmy, ale spełniał nasze wymagania. O zakupie sprzętu produkowanego przez firmy zachodnie można było tylko marzyć. Pisało się podania, prosiło, błagało i nic z tego nie wynikało.
Rok 1981, stan wojenny. Paszporty wydawano tylko na jedną podróż. Wódka na kartki mięso, cukier na kartki, o zakupie czegokolwiek na Zachodzie zdążyliśmy już zapomnieć. Odczuliśmy „wagę” decyzji o utworzeniu sekcji nurków – mieliśmy zwiększone przydziały towarów sprzedawanych na kartki.
W tych trudnych czasach spotkania u Prezesa nabierały szczególnego znaczenia. U Prezesa powstał pomysł przejęcia kilku statków rybackich, których złomowanie w ówczesnych warunkach ekonomicznych było nieopłacalne. Otrzymały nazwy Rekin I do Rekin V. Statki początkowo cumowały w budowanym wówczas porcie kontenerowym w Gdyni. Późniejszy los ich był różny, zależnie od fantazji Prezesa.
Jeżeli Janczuk ma pomysł, to wiadomo, że będzie on zrealizowany wcześniej albo później. Jednym z takich pomysłów jest projekt domku podwodnego, do zaprojektowania, którego namawia Janka Jankowskiego. Unikalny projekt domku podwodnego, z którego można wykonywać przeglądy na większych głębokościach, powstaje w kuchni maleńkiego mieszkanka, które zajmował Janek wraz z rodziną na osiedlu niedaleko siedziby Prezesa. Z wykonaniem domku wiązały się normalne wtedy kłopoty. Brakowało wszystkiego: blach, elektrod, rur, zaworów itd. Wykonanie takiej konstrukcji graniczyło z cudem nad zatoką. Ale nie takie cuda Prezes czynił! Domek powstaje zgodnie z przepisami towarzystwa klasyfikacyjnego, pod osobistym nadzorem inspektorów PRS, w Stoczni Gdańskiej. Cudo powstało z „niczego”, to znaczy z entuzjazmu Prezesa i przychylności pracowników niektórych wydziałów ówczesnej Stoczni Gdańskiej im Lenina. Domek powstał, konstruktor Jan Jankowski pobłogosławił, ale powstał problem, jak to cudo techniki podwodnej wywieźć ze stoczni. Stan wojenny, kontrola przepustek, patrole wojska i policji na ulicach. Ale istniała droga wodna. Przy przychylności kolegów z Polskiego Ratownictwa Okrętowego domek załadowano na dźwig pływający i przewieziono do bazy w Gdyni. Tam niestety domek odstał kilka lat, czekając na lepsze czasy.
W tym czasie w Gdyni działa drugi entuzjasta działalności podwodnej – Pan Antoni Dębski (późniejszy autor wspaniale napisanych wspomnień), tworząc w Stoczni Gdynia, wówczas imienia Komuny Paryskiej, szereg konstrukcji podwodnych. Konstrukcje są przedmiotem inspekcji inspektorów PRS wchodzących w skład grupy nurków. Jak powstawały te konstrukcje, jaki był ich los i jaki był udział inspektorów nurków PRS w tym, że Pan Antoni Dębski mógł napisać swe znakomite wspomnienia i jeszcze na tej ziemi wydać – napiszą pewnie inni koledzy.
Ja opowiem, jak zostaliśmy wyposażeni w sprzęt firmy POSEJDON, wówczas jednej z lepszych w Europie. W tych czasach, nawet mając pieniądze, nie można było kupować sprzętu gdzie się chciało. Firma niemiecka Drager, która dostarczała sprzęt nurkowy dla Polskiego Ratownictwa Okrętowego, wyposażała radzieckie okręty ratownicze w kompleksy dekompresyjne, była poza naszym zasięgiem.
W tych zdawałoby się trudnych czasach bywały różne dziwne przypadki. „Wojna”, wszystko ograniczone, whisky można kupić tylko na zezwolenie komisarza wojskowego. I tu nagle telefonuje Pani dyrektor ekonomiczny i mówi: możecie kupić sprzęt. Telefony na podsłuchu faksy kontrolowane, e-mail nie istnieje, ale istnieje nić wzajemnej życzliwości.
Składamy zamówienie w szwedzkiej firmie POSEJDON i samochodem marki Polonez ruszamy do Szwecji po odbiór. Pierwszy raz jestem w Szwecji, z Jurkiem Czerniewskim, który jako marynarz nadzorował budowę statku w Szwecji. Po przekroczeniu granicy Szwecji przekraczamy granicę świata stanu wojennego, tankujemy szwedzką benzynę i polonez jedzie do Goeteborga z zawrotną na owe czasy prędkością 150 km/godz.
Szwedzi myśleli, że przyjedziemy samochodem ciężarowym i każdy komplet zapakowali w skrzynie. Przepakowujemy sprzęt do poloneza i ruszamy na zakupy dla najbliższych w miejsce znane Jurkowi z czasu pobytu w Szwecji.
Od tego czasu mieliśmy w magazynie wspaniałe czerwone suche pianki, butle i automaty. Zespół prezentował się bardzo elegancko. Przyzwyczajenie do skafandrów produkcji Zakładów Stomil z Grudziądza pozostało jeszcze długo, wielu z nas wolało cienki gumowy skafander Stomilu niż grubą piankę Posejdona. A potem były następne wyjazdy:
Rok 1983 Falklandy (Malwiny), zaraz po wojnie argentyńsko-angielskiej w zatoce Berkeley pod okiem pilotów helikopterów angielskich oglądaliśmy podwodne części kadłubów zgromadzonych tam statków rybackich polskich przedsiębiorstw połowowych.
W roku 1987 nurkowaliśmy w Santos.
1993 – znowu na Falklandach. 10 lat po wojnie Administracja rozwinęła skrzydła w obronie brytyjskich poddanych i ich miejsc pracy. Nie pozwolono nam nurkować w zatoce Berkeley. W porcie Port Stanley, siedzibie administracji na wyspach, istniały już firmy nurkowe.
Pod okiem angielskiego niszczyciela 12 mil od zatoki oglądaliśmy podwodną część kadłuba trawlera, który płynął na połowy w pobliże Antarktydy. Załoga zgłosiła uszkodzenie urządzenia sterowego. Po wykluczeniu uszkodzenia podwodnej części kadłuba, statek udał się do portu Punta Arenas w Cieśninie Magellana. Stocznia naprawiła nadwodną część urządzenia sterowego. Statek popłynął na łowiska.
W drodze do Punta Arenas dowiedzieliśmy się o dziwnej przygodzie, jaką miała załoga. Łowili w pobliżu Antarktydy, kiedy pożar uszkodził główną tablicę rozdzielczą. Statek bez elektryczności jest tylko wymarłym kadłubem. Statek dryfował na skały. Pozostała tylko modlitwa do Boga o ratunek. Ratunek mógł przypłynąć z portów argentyńskich za kilka dni. Naraz z arktycznych mgieł wyłonił się statek widmo. Załoga powiedziała po rosyjsku, że podają hol, zaholują statek w pobliże portu Montevideo (Urugwaj) i łączność przerwali. Nie odpowiadali do końca holowania, które trwało kilka dni. Jedno, co zostało w pamięci: statek widmo był statkiem rybackim łowiącym z rufy.
Na redzie portu Montevideo statek widmo poprosił o zwolnienie holu i nie odpowiadając na podziękowania – zniknął za horyzontem.
Z pobytem w Punta Arenas wiąże się jeszcze inna przygoda.
Do tego smaganego wiatrami zakątka ziemi 200 lat wcześniej dotarli Chorwaci. Na pamiątkę tych, co nie doszli, wystawili spiżowy pomnik mężczyzny prowadzącego muła. Do stolic państw Ameryki Południowej można z Punta Arenas dolecieć samolotem. Stąd wyruszają wyprawy do Antarktydy. Legenda głosi, że „kto dosiądzie muła, wyjedzie tą samą drogą, co przybyli Chorwaci” – wróci do Argentyny wzdłuż wybrzeża.
Dosiedliśmy muła, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i … zamiast biletów lotniczych dostaliśmy od Agenta kierowcę ze starym samochodem amerykańskim, aby w ciągu kilkunastu godzin przejechać 200 km drogi do argentyńskiego portu lotniczego Rio de Gadegos. W drodze oglądaliśmy wraki statków z XIX wieku o konstrukcji drewniano – stalowej, które wpłynęły na brzeg. Dzikie i nieprzystępne wybrzeże, i bezkresna pampa.
Rio de Gadegos jest portem lotniczym, z którego startowali piloci argentyńscy do walki o Falklandy. W porcie znajduje się skromny pomnik poświęcony tym, co zginęli w walce. Chwila zadumy, lotnisko i po kilku godzinach lotu z przesiadką w Buenos Aires jesteśmy w Montevideo.
Początkowa grupa nie przegląda już podwodnej części kadłubów przy użyciu sprzętu nurkowego. Dwa lata temu Jurek Czerniewski jako pierwszy nurek z grupy odszedł na emeryturę, następni idą powoli w jego ślady. (Przepraszam, pierwszym emerytem był Pan Lucjan Lewandowski, ale przy jego niespożytej energii długo nie mogliśmy zauważyć, że jest już na emeryturze.)
W PRS wyrosła nowa grupa nurków, „przedsiębiorców” mających inne cele niż my.
Czy zrealizowaliśmy swoje cele postawione na początku działalności? Wydaje mi się, że tak.
Maciej Dębiński
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektroniki. Rok 19xx
SACHS W CEUCIE
Stacja paliwowa w Ceucie, hiszpańskiej enklawie po afrykańskiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej. Pierwsze tankowanie Sachsa od chwili opuszczenia Gdańska. Wolno przewracają się cyfry na liczniku dystrybutora. Nagle arabski pracownik wydaje się być podenerwowany. Zagłada pod ciężarówkę, sprawdza czy nie cieknie. Cyfry: 699, 700 litrów i kręcą się dalej, aż ponad 900.
Sachs to pieszczotliwie Sachsenring, marka samochodu ciężarowego produkowanego w Niemieckiej Republice Demokratycznej, na którego bazie budowano, miedzy innymi samochody śmieciarki, których kilka służyło w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczenia Miasta w Trójmieście. W połowie lat 70-tych Trójmiejskie MPO, w odpowiedzi na standartowe podanie o nieodpłatne przekazanie, przekazało Klubowi Płetwonurków REKIN zdezelowana śmieciarkę. Po zwaleniu mechanizmów śmieciarki i zamontowaniu na podwoziu Sachsa budki ze zdezelowanej stacji radiolokacyjnej oraz przedziału sypialnego wyciętego z równie zdezelowanego wagonu PKP oraz pasażerskich siedzeń lotniczych brakowało mu jeszcze jednego ważnego elementu: dużego zbiornika na paliwo. Dwa baki po 500 litrów pojemności zbudowano w Stoczni Gdańskiej i zamontowaliśmy je pod podwoziem. Całość połączona była “pochewtowanymi” blachami. W chewtowaniu, czyli spawaniu punktowym wyróżnił się Gucio (Rajmund Gudelewicz). Całość w stanie surowym wyglądała dość pokracznie. Rekinowego blasku nabrała dopiero po pokryciu Sachsa żółtym “firmowym” kolorem. Te jego żółte powierzchnie stały się polem mojej artystycznej inwencji. Z boków światła autobusowych migaczy mrugały w paszczy fantazyjnych ryb głębinowych a na tyle straszyło indonezyjskie bóstwo przestrzeni podwodnych. Na czele i masce sachsa pisało dumnie REKIN. Wszystko to robiło wspaniale wrażenie na przechodniach szarego PRL-u, nieznudzonych jeszcze agresywnością reklam, a w miasteczkach i wsiach Francji, Hiszpanii i Włoch rozradowane dzieciaki biegały za nami myśląc ze przyjechał cyrk, do tego bardzo egzotyczny, bo z niezrozumiałymi napisami i malunkami.
Wspomniane wyżej zbiorniki połączone na stałe z silnikiem to był jeden z naszych wybiegów, by w bardziej niż skromnych warunkach zrealizować wyprawę. Jako ze w planie były tysiące kilometrów trasy wokół wybrzeży Morza Śródziemnego i kilka miesięcy pobytu, a na głowę każdego z nas: Lecha Piekutowskiego (Pancielejki), Tadeusza Meronka (Kaszuba), Rajmunda Gudelewicza (Gucia) i moja 130 dolarów przydziału postanowiliśmy, że nie będziemy tankować w żądnej stacji w Europie, tylko w Ceucie, porcie wolnocłowym, w którym paliwo było za pol. ceny. Ówczesne prawo celne PRL-u pozwalało przy wyjeździe mieć ze sobą dwa pełne 20 litrowe kanistry, ale nic nie mówiło o pojemności zbiorników połączonych na stale z silnikiem samochodu. W sprawach finansowych pomogło nam tez kilka innych pomysłów. Zbiorniki Sachsa zatankowaliśmy do pełna przy poligonie radzieckim tzw. ropa turystyczna ( cena około 2 centów amerykańskich za litr) Radziecki żołnierz nie mógł z jakiś powodów wracać do jednostki z na wpół pełną cysterna wiec po napełnieniu naszych zbiorników wylewał do rowu resztę z filozoficzna uwaga: ”Z ziemi wyszło, do ziemi wraca”. Innym była organizacja osobnej wyprawy jachtowej na Morze Śródziemne. Aprowizacje jachtu “Moana” Lechu załatwił w Baltonie, tyle że potem te dwie wyprawy połączyliśmy a jacht “Moana” (płaskodenna łódka z motorem przyczepnym) podróżowała na dachu Sachsa. Oprócz wspomnianej pomocy MPO i PKP w dofinansowaniu wyprawy uczestniczył Morski Instytut Rybacki i Politechnika Gdańska gdyż Klub Płetwonurków REKIN, gdy trzeba było był tez kołem naukowym a jako takie organizował wyprawy naukowe, w przypadku naszej, żeby wzbogacić zbiory fauny morskiej Muzeum Oceanograficznego w Gdyni.
Tak wiec, jesteśmy w Ceucie. Po zatankowaniu ruszmy w kierunku granicy z Marokiem. Wszyscy z ważnymi, załatwionymi w Warszawie wizami Marokańskimi i Libijskimi. Planujemy jechać wzdłuż wybrzeża do Libii a stamtąd promem na Sycylie. Po opuszczeniu Hiszpanii nie mamy do niej powrotu gdyż mamy wizy jednorazowe. Po przejechaniu kilkuset metrów ziemi niczyjej nasze dokumenty są w rękach arabskich urzędników. Cos im się w nich nie podoba i mówią ze nie możemy wjechać do Maroka. Perswazja Leszka nie daje rezultatu (bardziej doświadczeni koledzy z innych wypraw przekazali nam później, że brakowało 20 dolarowego banknotu w każdym z paszportów) Przez kilka godzin wydawało się ze będziemy uwięzieni w Sachsie na niczyjej ziemi miedzy Ceuta a Marokiem. Na domiar zległo Kaszub zauważa, ze z rury wydechowej Sachsa cieknie woda. Jak na wyprawę w głąb pustyni to nieciekawe spostrzeżenie. W końcu urzędnicy Generalia Franco litują się nad naszym losem, unieważniając wyjazdowe pieczątki ( z Hiszpanii).
Jesteśmy z powrotem w Ceucie i demontujemy głowicę silnika Sachsa: widać wyraźne pękniecie miedzy zaworami. Sytuacja jest dramatyczna gdyż na pokładzie Sachsa mamy kilkaset kilo sprzętu: akwalungi, skafandry, sprężarkę, silnik i łódź i sprzęt turystyczny. Rozważamy możliwość delegowania Lecha na kontynent z głowicą pod pacha. Do naprawy takiej awarii trzeba dobrze wyposażanego warsztatu. Ruszamy na jego poszukiwanie targając we czwórkę głowicę Sachsa. Zagadnięty przez Pancielejke przechodzień mówi ze jedynie Hamid może nam pomoc. Gdzie jest warsztat Hamida? – pyta Lechu, O tam, w białym domku – wskazuje przechodzień i znika. Trzymając głowicę odwracamy wszyscy powoli głowę we wskazanym kierunku. Rozpostarło się przed nami wzgórze usiane kilkoma tysiącami białych domków a pod ciężarem głowicy ugięły się nam nogi. W końcu pod wieczór trafiamy do warsztatu Hamida. Szef warsztatu naprawczego w nieskazitelnie białym turbanie i białym chałacie, gestykulując spokojnie czystymi rękoma zaprasza nas do wnętrza składającego z dwóch pokoików oddzielonych zasłoną. W jednym mieszka Hamid z rodzina, w drugim ma warsztat. Jedyne urządzenie warsztatu to stołowa wiertarka. Zrezygnowani siadamy na podłodze w części mieszkalnej z poczuciem ze to strata czasu. Tymczasem Hamid zamienia kilka słów z pomocnikiem w warsztacie a drugiego wysyła po kawę dla nas. Następnie zasiada z nami do długiej pogawędki. Leszek, jedyny, który w tym czasie płynnie mówił po hiszpańsku opowiada o naszej wyprawie. Hamid opowiada o rybakach z wielu krajów, którzy byli u niego. Jest przekonany ze jesteśmy rybakami, a nasza głowica jest głowicą silnika naszego kutra. Żeby nie komplikować wyjaśnień przytakujemy; wymiar głowicy jakby bardziej pasował do kutra niż do samochodu a oprócz tego było nam już wszystko jedno. Po kilku godzinach tej pogawędki przy dobrej kawie Hamid odsłania kotarę warsztatu, przedstawia nam swojego pracownika, a ten pokazuje nam naprawiona głowicę. Przecieramy oczy, wydaje nam się to historia z serii tysiąca i jednej nocy: pękniecie głowicy, fachowo zalatane wierceniami i nagwintowywanymi brązowymi bolcami. Ta naprawa głowicy silnika Sachsa pozostawiła we mnie niezatarte wrażenie podziwu dla kurtuazji i myśli technicznej Hamida.
Z Sachsem związanych jest wiele innych historii wyprawy: przyjęcia na jego pokładzie w Barcelonie i Maladze, heroiczna naprawa łożyska wału napędowego, kiedy Kaszub ubabrany w smarze nie oglądał się na uroki architektury Wenecji czy tez sprawa przeprawy promem przez Cieśninę Gibraltarska, kiedy Lechu przekonał piękną hiszpańską kasjerkę, że Sachsenring to pewien nieznany model małego volkswagena.
Po powrocie do Oliwy Sachs służył przez kilka lat na wyprawy na nurkowania aż do czasu gdy stał się ofiarą podpalenia na placu na Przymorzu.
Lech Piekutowski (Pancielejko) – szef firmy konsultingowej w branży sprzętu hydroakustycznego, mieszka w Hiszpanii
Tadeusz Meronk (Kaszub) – przedsiębiorca, mieszka w Gdansku-Oliwie
Rajmund Gudelewicz (Gucio) – inz. elektronik, mieszka w Kanadzie
Paweł Anaszkiewicz – rzeźbiarz, profesor rzeźby na Wydziale Sztuki, mieszka w Meksyku
Paweł Anaszkiewicz
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Elektryczny Rok 1965
Zadumał się Paweł Janczukowicz kiedy dotarła do niego radosna wiadomość, że oto w dniu ósmym Października trzydziestego ósmego roku jego ukochana Wandeczka obdarzyła go synem. Córkę już mieli, ale co mężczyzna to mężczyzna, będzie przedłużenia rodu, nadano mu imię Jerzy. Pełnia radości trwała jednak krótko. W niecały rok później zawierucha wojenna rozdzieliła ich. Inżynier Paweł Janczukowicz znalazł się w obozie dla internowanych na Węgrzech a reszta rodziny została w Wilnie, by po długich pięciu latach poniewierki spotkać się w obozie dla repatriantów pod Łodzią.
Pod koniec lata w 1945 roku rodzina Janczukowiczów osiedla się w zrujnowanym Gdańsku gdzie głowa rodziny znajduje zatrudnienie na Politechnice Gdańskiej i tu zaczyna się przygoda z działalnością naukową uwieńczona tytułem profesorskim. Jerzy poszedł w ślady ojca i ukończył wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Gdańskiej. W 1959 roku w czasie studiów wstępuje do klubu płetwonurków Zrzeszenia Studentów Polskich przy Politechnice Gdańskiej którego prezesem był student budownictwa lądowego Antoni (Pilarz ?) zastąpiony w 1961 roku przez studenta wydziału chemii Jerzego Staniewicza. Początkowo klub prowadzi swą działalność w takim zakresie, na jaki pozwalały ówczesne władze a więc nurkowania w jeziorach i rzekach no, bo przecież większość plaż nadmorskich była zaminowana. Z właściwym sobie uporem i fantazją włącza się Jerzy Janczukowicz w prace klubu, prowadzi szkolenia młodych zapaleńców by w końcu przejąć pałeczkę prezesa no i tak już zostało do dziś. Upór i młodzieńcza fantazja doprowadziły jednak do tego, że w 1964 roku udaje się zorganizować pierwszy wyjazd dla grupy ośmiu nurków do Rumunii i Bułgarii a w rok później dla grupy dwunastoosobowej do Jugosławii.
Sprzęt, którym dysponowali młodzi nurkowie dający możliwość nurkowania był z reguły dziełem ich rąk, był wynikiem ogromnego uporu i chęci przeżycia podwodnej przygody. Pierwszy środek transportu otrzymuje klub z Akademii Medycznej w Gdańsku by po kilku latach wzbogacić swój stan posiadania o samochody uzyskane z wojskowego demobilu. Od samego początku swej działalności klub prowadzi szkolenia nowego narybku organizując kursy teoretyczne, szkolenia praktyczne początkowo na basenie Politechniki Gdańskiej a następnie na jeziorach Szwajcarii Kaszubskiej i na morzu. W czasach PRL nurkowanie na morzu mogło się odbywać jedynie za zgodą odpowiednich władz, które określiły pas dopuszczalnego oddalenia się nurków od linii brzegowej na pięćset metrów. W tej odległości od brzegu głębokość wynosi około 3 – 4 metrów. Chcąc przeprowadzić nurkowanie na pierwsze normy sportowe głębokość musi wynosić, co najmniej dziesięć metrów. Zabawną przygodę przeżyli uczestnicy obozu szkoleniowego „Rekina„ w miejscowości Jantar. W czasie nurkowania szukano odpowiedniej głębokości wody i znaleziono ją w odległości półtora kilometra od brzegu. Zaliczenia norm odbyły się zgodnie z wymaganymi procedurami i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Problem zaczął się, gdy cała grupa wyszła z wody na plażę, na której oczekiwali na nią wopiści, którzy zażądali okazania dowodów tożsamości. Nie pomogły tłumaczenia, że do wody nie można wchodzić z dokumentami, bo się zniszczą. Wopiści stwierdzili, że jest to strefa nadgraniczna, że wszyscy muszą mieć przy sobie dokumenty i zgodnie z obowiązującymi przepisami, winni je okazywać na żądanie władz a ponieważ nikt z grupy dokumentów przy sobie nie posiadał oraz, że nurkowanie odbyło się dalej niż dopuszczalna odległość pięciuset metrów całą grupę aresztowano i odprowadzono do odległej o pięć kilometrów strażnicy. Załatwianie zwolnienia z aresztu trwało kilka godzin i jak zwykle u nas pomogły znajomości oraz odpowiednia argumentacja przy pomocy wody rozmownej. Pole działań klubu powiększa się z roku na rok. Rodzą się nowe pomysły. Jednym z bardziej oryginalnych, ba można powiedzieć, że na tamte lata wręcz rewolucyjnym był pomysł czterech zapaleńców aby przeglądy kadłubów statków w stanie wynurzonym zastąpić przeglądem na wodzie wykonanym przez specjalnie przeszkolonych inspektorów nurków posiadających odpowiednie do tego kwalifikacje. W realizacji tego pomysłu oczywiście nie mogło zabraknąć wszędobylskiego prezesa Jerzego. To właśnie klub Rekin zorganizował pierwsze szkolenia dla inspektorów Polskiego Rejestru Statków pod kątem wykonywania przeglądów podwodnych, to klub pożyczał skafandry i aparaty oddechowe to pomysły Jurka dodawały otuchy i pomagały przezwyciężyć suche wymogi przepisów dopuszczających do wykonywania zawodu nurka. W bólach rodziła się realizacja pomysłu „ Czworga”, lecz w końcu osiągnięto sukces. Dzięki uporowi zapaleńców przy olbrzymim wsparci klubu Rekin przy Polskim Rejestrze Statków powstał Zespół Nurków Klasyfikatorów posiadający wszelkie zawodowe uprawnienia państwowe uznawane również przez innych zagranicznych kontrahentów.
Hobby Jerzego a więc i hobby klubu to poszukiwania zatopionych w czasie działań wojennych przeróżnych obiektów militarnych i nie tylko. Do najbardziej ciekawych na pewno należy zaliczyć penetrację statku GUSLUFF zatopionego pod koniec wojny. Gusloff, początkowo statek pasażerski następnie szpitalny, na potrzeby wojny zamieniony na transportowiec załadował w Gdyni, przed wyjściem w swoją ostatnią podróż, ponad dziesięć tysięcy osób, którą tylko nieliczni przeżyli. Storpedowany przez radziecką łódź podwodną zatonął nie daleko naszego brzegu. Klub używając różnych podstępów zorganizował dziesięć wypraw na to podwodne cmentarzysko. Jako pamiątki z tych wypraw w klubie znajduje się kawałek relingu, żyrandol i namiernik z Gusloffa. Wydobyty z wody sprzęt zgromadzony na terenie klubu mógłby z powodzeniem być wyeksponowany w niejednym muzeum. Klubowicze na swoje potrzeby zawsze starali się zarobić sami.
Podejmowali się wykonania każdej pracy od wyczyszczenia osadnika ścieków po wykonanie oględzin unikalnych śluz na jeziorach Mazurskich i każde ze zleceń wykonywali ku zadowoleniu zleceniodawcy. W czasie swojego istnienie klub wyszkolił około pięciuset płetwonurków, z czego pewna część później przeszła na zawodowstwo nie zrywając jednak więzi z klubem i nurkowaniem sportowo rekreacyjnym. Bardzo dobrze układała się współpraca „Rekina” z marynarką wojenną. Członkowie klubu brali udział w licznych prowadzonych przez Akademię Marynarki Wojennej badaniach i eksperymentach. Wzrost zapotrzebowania na wysoko specjalistyczne usługi podwodne podsunął prezesowi pomysł, aby z klubu wyodrębnić zespół studiów i badań podwodnych ściśle powiązany z klubem, co umożliwiłoby prowadzenie szkoleń w szerszym zakresie a i również umożliwiłoby zarobienie członkom klubu na nowoczesny, ale niestety drogi sprzęt nurkowy. Pomysł prezesa przeobraził się o bardzo dobrze działający organizm pod nazwą:
Centrum Badań Podwodnych Firma Specjalistyczno – Badawcza „ R E K I N „
Solidność wykonywanych przez firmę prac, doskonałe wyposażenie a najnowocześniejszy sprzęt taki jak łączność podwodna, kamery TV z możliwością przekazywania obrazu na powierzchnię, zespół specjalistów o wysokich kwalifikacjach zaowocowało uznaniem firmy przez Towarzystwa Klasyfikacyjne zrzeszone w IACS Co roku z inicjatywy prezesa klubu są organizowane kursy i obozy nurkowe na które przybywa coraz więcej chętnych do przeżycia swojej podwodnej przygody. Siedziba Klubu jak i Centrum Badań Podwodnych od lat znajduje się w domu prezesa w Oliwie, którą strzegą okazały czołg T 34 i pokaźnych rozmiarów armata, nad którymi unoszą się mgiełki wspomnień przeżytych wspólnie wypraw i przygód.
Czerniewski Jurek
- Absolwent Politechniki Gdańskiej. Wydział Budowy Okretow Rok 19xx
- Dyrektor Generalny PRS
Specyfika Gdańskiego Klubu Nurków „Rekin”
Wspominając działalność Klubu „Rekin” w latach 70. i późniejszych, zastanawiałem się, co tworzyło specyficzną atmosferę, jaka w nim panowała. Już sama nazwa miała w sobie coś ekscytującego. Ale to nie nazwa Klubu budowała tę atmosferę, lecz ludzie i ich dążenia.
Przede wszystkim pierwszy spośród nas, spiritus movens Klubu – Prezes Jerzy Janczuk, który był przyczyną sprawczą i siłą motoryczną działalności „Rekina”. W czasach panowania systemu odgórnie nakazanej i zdefiniowanej szczęśliwości udało Mu się stworzyć pewną przestrzeń wolności. Mieliśmy wrażenie, że działamy poza kontrolą wszechobecnej władzy, co oczywiście mogło być tylko złudzeniem. Prezes był człowiekiem o ogromnej sile woli, która działalności Klubu nadawała dynamizmu. Panująca w Klubie swoboda, będąca wynikiem niewielkiej liczby obowiązujących w nim nakazów i zakazów, sprawiała, że ta wielka wola działania udzielała się członkom Klubu.
Na specyfikę atmosfery w Klubie mieli wpływ także jego członkowie – inżynierowie, lekarze, geolodzy, oceanografowie i specjaliści wielu innych dziedzin. Byli to ludzie, którzy chcieli coś robić, a Klub dawał takie możliwości. Przykład determinacji Prezesa powodował, że słowo „niemożliwe” było nam obce. Były też negatywne skutki takiej postawy, między innymi brawurowe nurkowania na granicy bezpieczeństwa.
Na cotygodniowych spotkaniach dzieliliśmy się wiedzą z zakresu szeroko pojętego nurkowania. Była to gleba, na której rodziły się pomysły.
Pewne zagrożenia, których osobiście doświadczaliśmy w latach siedemdziesiątych, nasuwały głębsze refleksje na temat bezpieczeństwa nurkowań. Nie chodzi tu o podstawowe zasady bezpiecznego nurkowania, które w Klubie wykładano i trenowano, ale o bezpieczeństwo akcji nurkowej w ujęciu całościowym. Takie podejście do kwestii świadczyło o naszym rozwoju profesjonalnym i o rozwoju Klubu.
Klub się rozwijał, i to nie tylko w sensie organizowania coraz poważniejszych akcji nurkowych, ale również rozszerzania zakresu działalności. Trafiał do niego coraz bardziej profesjonalny sprzęt, w Klubie budowane były obiekty nurkowe. Powstawały też artykuły na temat nurkowania, publikowane w najpoważniejszych czasopismach fachowych.
Trzeci, czy nie najważniejszy element budujący specyficzną atmosferę Klubu to sam cel jego istnienia – nurkowanie. Środowisko wodne jest światem zewnętrznym w stosunku do tego, w którym człowiek naturalnie żyje. To zupełnie inny świat. Nurek zanurzony w wodzie jest w stanie nieważkości, oddycha innym czynnikiem, nawet, gdy jest to powietrze, inaczej się porusza, inaczej widzi w sensie oceny odległości i wymiarów, bardziej lokalnie niż na powierzchni. Pod wodą inna jest kolorystyka, inaczej działa fizjologia, w ogóle wszystko jest inne.
Można zadać pytanie, co człowieka tam ciągnie? Być może są jakieś ogólne odpowiedzi na to pytanie, ja jednak chciałbym wypowiedzieć kilka osobistych refleksji na ten temat.
Na początku była przede wszystkim ciekawość czegoś nowego i chęć wrażeń. Później, gdy nurkowaliśmy do wraków z II wojny światowej, między innymi do „Gustloffa”, czy z Niemcami, gdy identyfikowaliśmy niemieckie wraki leżące na dużych głębokościach, zauważyłem piękno zatrzymanego w tych wrakach czasu. Czas ten został zatrzymany nie tak, jak na fotografii, ale w trzech wymiarach. To doświadczenie z pogranicza estetyki i filozofii.
Nurkując dużo poza Klubem, jako inspektor techniczny Polskiego Rejestru Statków, przebywałem często w środowisku zanieczyszczonych kanałów portowych, co też jest częścią naszej rzeczywistości. Zazwyczaj nurkowałem sam, przez długi okres w wojskowych „suchych” skafandrach typu „Foka” i „Krogulec”. Jedynym środkiem łączności z bazą na powierzchni była linka sygnałowa. Wyrabiało to postawę samodzielnego, w dużej mierze, radzenia sobie.
Nurkowanie uczyło mnie też przewidywania możliwych zdarzeń, jakie mogą wystąpić w czasie akcji nurkowych i możliwych reakcji na nie.
Oczywistym jest, że przebywanie i praca w specyficznym i wymagającym środowisku wodnym wpływały na osobowości nurków. Człowiek z osobowością uformowaną w części przez nurkowanie przenosi podobne jak podczas pracy pod wodą sposoby postępowania na inne obszary życia.
Myślę, że tym, co ciągnęło nas pod wodę, był fakt, iż nurkowanie dawało możliwość rozwoju. Rozwoju nie tylko zawodowego, ale także (a może przede wszystkim) osobowości, charakterów.
Jan Jankowski
Rumunia Bułgaria Jugosławia 65
Przygotowania
Wyprawa była przygotowywana od czerwca 65 roku. Główny ciężar przygotowań tpo uruchomienie samochodu ciężarowego Dodge – weterana II wojny światowej. Uruchomieniem zajmowali się studenci i absolwenci PG – członkowie klubu Rekin. Klub potocznie nazywano FIRMA. Po kolejnych tygodniach nieudanych prób odpalenia niektórzy kandydaci na wyprawę rezygnowali, ale na ich miejsce pojawiali się nowi.
Do przygotowań dołączyłem w połowie września i wtedy zabytkowy pojazd wciąż jeszcze nie chciał zastartować. Zrodził się wówczas pomysł (chyba Michała Dzikowskiego) żeby wymontować silnik, wypchnąć pojazd na Grunwaldzką i próbować zatrzymać żeby podholowały w pożądanym kierunku i w ten sposób dojechać do Bułgarii. Mój przyjaciel, któremu wspomniałem o naszych kłopotach nazwał firmę Pierdopol. Wtedy w Polsce co druga firma miała w nazwie POL – Herbapol, Polmos itp. Należy pamiętać, że w tamtym czasie było w firmie kilkadziesiąt takich pojazdów w podobnym lub gorszym stanie.
Podróż
Nie pamiętam dokładnie daty odpalenia silnika ale zaczynały się już jesienne przymrozki kiedy Dodge z przyczepą wypełnioną sprzętem do nurkowania oraz częściami zapasowymi do silnika (jak wał korbowy z tłokami, blok cylindrowy itp.) zwolna ruszył na południe. Ostateczna lista uczestników to:
Jerzy Janczukowicz, Barbara Bianka, Michał Dzikowski, Alfred Gajewski,Ryszard Gajewski, Andrzej Haller, Jarek Mickiewicz, Jerzy Szymczak
Początkowo prędkość nie przekraczała 20 km/godz. I pierwszy postój na remont silnika i nocleg odbył się w młodniku świerkowym niedaleko Sarogardu. Wówczas zrodziło się podejrzenia że pompa paliwowa dostaje lewe powietrze i niezbędna jest nowa uszczelka między pompą a blokiem. Ponieważ w zestawie części zapasowych nie było takiej uszczelki ani materiału, następnego dnia kilku uczestników udało się pieszo do Starogardu w celu zdobycia odpowiedniej części. W Starogardzie pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście do baru gdzie w trakcie spożywania piwa ktoś zauważył, że okładka jadłospisu nadawała by się na uszczelkę. Z pozyskanego jadłospisu w młodniku świerkowym pod Starogardem została wykonana i zamontowana uszczelka i to umożliwiło dalszą podróż z nieco większą prędkością. Wydawało się, że dalsza jazda będzie już sielanką i prawie tak było, ale kiedy do morza Czarnego pozostało niewiele kilometrów silnik Dodge’a z jakichś powodów nie ruszył. Należy też pamiętać, że podczas całej podróży uruchamianie silnika odbywa się wyłącznie na pych. Nie pomogły doraźne naprawy wybitnych fachowców (fachowców wyprawie było kilku mgr inż., specjalności samochodowej). Oczywiście po każdej naprawie następowały męczące próby uruchomienia silnika, czyli pchanie zestawu samochód terenowy i przyczepa wypełniona ciężkim sprzętem w terenia pofałdowanym. Silnik wprawdzie wydawał jakieś dźwięki, ale nie chciał zastartować. Zapadła czarna noc. Żadnych zabudowań, prawie żadnego ruchu na szosie. Powróciła idea żeby zatrzymywać ciężarówki. Po pewnym czasie udało się zatrzymać jakąś zdezelowaną ciężarówkę. Z szoferki wyszedł kierowca – pół nagi, bosy, jedynie w spodniach, który pozwolił zaczepić linę holowniczą. Jednak dosłownie po kilku metrach holowania, ciężarówka zatrzymała się a kierowca wyskoczył z szoferki wyciągnął spod siedzenia coś zawiniętego w brudną szmatę. Robił wrażenie, że bardzo mu się spieszy – wykrzyczał tylko coś takiego „pula kopula platyna wpizdu”. Ze szmaty wyjął przerywacz zapłonu i na migi wytłumaczył nam jak platynki przemontować do naszego przerywacza i pośpiesznie zniknął nie czekając na wynagrodzenie. Jeszcze w tamtą noc przy świetle latarek grupa wybitnych inżynierów zgodnie ze wskazówkami rumuńskiego kierowcy przemontowała platynki do naszego przerywacza i silnik ruszył natychmiast i ten problem nie pokazał się już do końca podróży. Myśmy oczywiście podejrzewali, że to był problem przerywacza, ale nasza wiedza i działanie były niepełne. Nasze dotychczasowe naprawianie przerywacza polegało na spiłowywaniu pilnikiem do paznokci garbu z platynki. Nie wiedzieliśmy, że kiedy na jednej platynce powstaje garb to na drugiej tworzy się coraz większy krater aż styk tak się pogarsza, że niema poprawnej iskry. Tego nauczył nas w tamtą noc rumuński kierowca o wyglądzie nędzarza, który w kilka sekund po dźwiękach wydawanych przez silnik Dodge’a wydał bezbłędną diagnozę.
Chciałbym dorzucić cos do wspomnień. Dość często koledzy wspominają prace na wraku SOLEN. Chciałbym dodać co zapamiętałem w tej sprawie. W biurze projektów w którym w tamtym czasie pracowałem, pracował inż.. Zbigniew Tomaszewski i jeszcze jeden człowiek którego nazwiska nie pamiętam. Byli oni członkami klubu płetwonurków Mar. Woj. Kotwica. Czasem zapraszali mnie na wspólne nurkowanie. Pozna jesienią 1969 roku statek Gdańskiego Urzędu Morskiego natrafił na jakąś przeszkodę na dnie zatoki Gdańskiej. Opuszczony w to miejsce nurek klasyczny doznał szoku. Zawiadomiono Muzeum Morskie i jeszcze w grudniu 69 razem z kilkoma ludźmi z Kotwicy nurkowałem na tym wraku. Był ponury, pochmurny dzień jak to w grudniu. Z Morskiego Instytutu Rybackiego wypożyczono kamerę filmowa którą miąłem pod woda nakręcić film. Z uwagi na b. słabe światło a przede wszystkim na fakt ze kamera po paru minutach napełniała się wodą, zadania nie wykonałem. Nie mniej spędziłem na wraku kilkadziesiąt minut. Wszyscy którzy nurkowali musieli opowiedzieć i naszkicować dyr. Smolarkowi co widzieli pod woda. Dyr., Smolarek nie miał żadnego doświadczenia w badaniach takiego znaleziska a b. ważne było żeby zrobić dokładną inwentaryzacje wraka w nienaruszonym stanie. Interesowałem sie poprzednio już archeologią podwodną i wiedziałem jak takie wraki badano na morzu Śródziemnym. Odbyłem tez kilka spotkań z p. Smolarkiem i wspólnie z Leszkiem Suchym zaprojektowaliśmy kratę dzięki której można było dość dokładnie zrobić inwentaryzacje wraku. Kratę oraz obudowę kamery wykonała nieodpłatnie Stocznia Gdańska gdzie kierownikiem K2 był mój kolega. Podczas wszystkich spotkań z dyr. Smolarkiem przekonywałem go , że najlepszym klubem który może pomóc mu w penetrowaniu wraku biedzie Rekin gdyż studenci maja więcej czasu a ponadto Rekin ma lepszy sprzęt. Tak to koledzy zaczęli przygodę z wrakiem Solena. Ja nie mogłem już uczestniczyć bo podjąłem prace a Instytucie Morskim z którą wiązały się częste próby w morzu i zagraniczne rejsy zadaniowe.
Do przygód śródziemnomorskich chciałbym dodać jak mój znajomy Laszlo z Budapesztu w tajemnicy zdradzili mi dokładne położenie starożytnego wraku z amforami. Była to miejscowość Monulat kilkadziesiąt km. na południe od Dubrownika. Oczywiście poufna wiadomość przekazałem Leszkowi i chyba Tadziowi i koledzy mieli tam niezłe przygody i good time. Szkoda ze nikt w wspomnieniach nic na ten temat nie napisał.
W 40 lat po tamtej wyprawie z pamięci napisałem.
Jerzy Szymczak
Gdynia sierpień-wrzesień koło 1970 r.
Wysiadam z trolejbusu na Skwerze Kościuszki na ramieniu jak marynarz z reklamy Baltony niosę worek żeglarski pełny kalesonów i podkoszulek. Jest rano, więc skacowana Milicja straciła zwykłą czujność i nie każe pokazywać, co jest w środku. Skwer pusty, w oddali w promieniach porannego słońca widać zarysy budynku Akwarium. Przechodzę na drugą stronę na wysokości basenu jachtowego i już widać zacumowany Hydrograf.
Przyśpieszam kroku, kocie łby ulicy zgrzytają pod butami. Nabrzeże i już przeskakuje przez niską burtę. Inny świat –świat drzemiącego hydrografu, nikt nie wita, bo jeszcze wcześnie, schodzę pod pokład. W kabinie Leszek z Kaziem jeszcze nie rozbudzeni po wczorajszych imprezach, ale marudząc dochodząc do przytomności.
Szyper z załogantem zbudzeni moim nadejściem zaczynają się krzątać. W mesie pijemy kawę, trzeba coś zapalić, ale Sporty właśnie się skończyły zresztą Leszek nie pali, więc demonstruje swoją wyższość prychając i poruszając wąsami. Kazio macha ręką cierpimy w milczeniu popijając kawę, wczorajsze wydarzenia są komentowane jedynie w formie aluzji – taki mamy styl!
Zegar w mesie cyka jest cicho i sennie. Szyper znajduje resztkę papierosów, palimy w milczeniu, Leszek zamyka oczy wyciągając się na ceratowej kanapce mesy.
Sjestę przerywa Gruby wpadając jak bomba. Jak zwykle ma dużo spraw do załatwienia a teraz przyjechał by załadować butle ze sprężonym powietrzem. Nie ma specjalnie chętnych do rozładunku, Leszek udaje, że śpi, w końcu ociągając się ruszamy za wymachującym rękom Grubym. Przerzucamy strasznie marudząc butle i drewniane skrzynki z aparatami.
Gruby mówi;
– Boli mnie tu wskazując czoło i nie mogę dzisiaj nurkować.
Zapina tył samochodu i pośpiesznie odjeżdża. Komentujemy jego zachowanie wracając do mesy. Kazio poświęca mu wyrafinowaną wiązankę, która przyjmujemy z podziwem; trudno coś takiego wymyślić! Rozmowa w mesie nabiera kolorów, szyper wysłał załoganta po papierosy i piwo, wracamy do równowagi rozstrzygając aktualne problemy polityczne.
Czujne ucho szypra wyławia jakiś hałas przy trapie. To przedstawiciel naszego sponsora, Doktor z Muzeum Morskiego, wkracza w granatowej marynarce ze złotymi guzikami i jasnych spodniach rozsiewając zapach napojów ze Spatifu, prowadząc jakąś Panienkę z czarnymi włosami w przyciemnianych okularach. Jest starszy, na urzędzie, więc traktuje nas protekcjonalnie pytając:
-Co sokoły palą?
Kazio mówi coś bardzo, brzydkiego pod nosem, ale decydujemy się na Sporty. Panienka zostaje czarując nas z za okularów, Leszek zasypia, Kazio zaczyna mówić z wyraźnym amerykańskim akcentem. Panienka opowiada coś o wczorajszym Spatifie i okolicznościach poznania Doktora, ale to wszystko nie ma znaczenia.
Nadchodzą pozostali uczestnicy dzisiejszej wyprawy i czekamy tylko na Doktora, który gdzieś się zapodział, prawdopodobnie organizując „klina” a to dopiero 8 30-rano, wódkę zgodnie z zaleceniami Partii i Rządu sprzedają dopiero od 13.
Motor zagrał, odbijamy od kei. Główki basenu i już zatoka, trochę huśta, wskaźnik w sterówce wychyla się do 30 stopni. Morze zielone, słońce, pod nogami wibrujący pokład, – co może być piękniejszego? Wszyscy ulegamy tej fascynacji. Doktor usiłuje nadawać ton opowiadając „morskie anegdoty” Ale nikt łącznie z Panienką tego nie słucha. Ląd znika usiłujemy sterować, najlepszy jest Kazio, który nie zbacza z kursu zyskując aprobatę Szypra.
Już boja.
Rzucamy kotwicę.
Ubieram się w kilka warstw kalesonów podkoszulek i swetrów, wciągam spodnie z gumowanego materiału potem górę. Spodnie i góra są rolowane razem i zabezpieczane przed rozwinięciem gumowym pasem. Na szyję zakładają mi aluminiową obręcz, na której zaciska się gumowy kołnierz góry i kołnierz gumowej czapki. Spodnie mają na łydkach odpowietrzniki, ale w związku z przeciekami ktoś zawiązał je sprytnie sznurkiem. Kombinezon ma kolor pomidorowy i dumnie nazywa się „Foka”. Maska płetwy i pas z ołowianymi ciężarkami, które odlewałem osobiście rozgrzewając ku rozpaczy Matki ołów na palniku kuchennym, uzupełnia wyposażenie. Płetwy to zawansowanym wyrób gospodarki PRL, są sztywne jak deska i sznurowane jak buty. Aparat składa się z wygrzebanych na Złomowcu butli od gaśnic pianowych. Reduktory są wyprodukowane w Mechanice Precyzyjnej puszczają powietrze, ale nikt takim drobiazgiem się nie przejmuje. Maska ogranicza widzenie, skafander ogranicza ruchy, jest gorąco duszno i strasznie ciężko, pomocne ręce podprowadzają mnie do burty.
Skaczę niezdarnie rozkraczony w skoku ratowniczym trzymając oburącz maskę. Realny świat znika jestem w stanie nieważkości zawieszony w toni. Te cudowne wrażenie rekompensuje wszystkie trudy włożone w nurkowanie. Perspektywa i kąt widzenia zmienia się diametralnie. Woda jest przejrzysta na dnie prostokąt skręcony z rur podzielonymi linkami tworzącymi szachownicę. Wiszę przyglądając się dnu. Mam wrażenie, że grawitacja przestała istnieć ograniczam oddech, bąbelki z reduktora wylatują teraz wolno czuje się jak ptak szybujący w przestrzeni. Powoli opadam na dno gdzie sterczą resztki szkieletu żaglowca. Miedzy wręgami leżą różne obiekty, które należy zinwentaryzować. Zabieram się do żmudnej pracy inwentaryzując powierzony mi kwadrat.
Jest spokojnie cicho tylko mój oddech, bąbelki powietrza ulatujące z reduktora i własny cień na dnie. Stary skafander poklejony w wielu miejscach powoli puszcza wodę, która wsiąka w grubą warstwę bielizny, strzałka manometru przesuwa się nieuchronnie na czerwone pole i już trzeba wychodzić. Napełniam płuca powietrzem i powoli nie tracąc z oczu wraka unoszę się do góry aż głowa przebija lustro wody.
Ericeira sierpień 2005
Piotr Konderski
Media Społecznościowe